Wywiad ze Sławomirem Szudrowiczem z zespołu „Koń”

Koń to nie tylko piękne zwierzę, które kojarzy się z wolnością, ale również polski zespół muzyczny. Jak podczas galopu wiatr rozwiewa końską grzywę, tak i zespół „Koń” przynosi powiew świeżości i nowatorstwa na polską scenę muzyczną. Tworzą go Sławomir Szudrowicz – gitara, Asia Glubiak – perkusja, Michał Fetler – saksofon, Jakub Królikowski – klawisze. Koń jaki jest każdy widzi… albo może nie do końca? Sprawdziliśmy tę hipotezę podczas wywiadu z Sławomirem Szudrowiczem, jednym z członków zespołu „Koń„:

Myśląc o naszej muzyce i gatunku, w jakim się poruszamy…? To dość trudne pytanie. W dzisiejszych czasach pluralizm muzyczny dokonał się w tak szerokim zakresie, że często chcąc określić gatunek muzyczny danego twórcy, przychodzi mi na myśl jedno ogólne słowo – eklektyzm (śmiech) Oczywiście cały czas istnieją wyraźnie sprecyzowane style muzyczne i ogromne rzesze muzyków, którzy je eksplorują. Tak na marginesie, myślę sobie, że jest na pewno o wiele mniej muzyków, jawnie deklarujących od kogo akurat zrzynają. Ja zrzynałem zawsze od kogo się tylko dało, czyli ponownie wracamy tu do pojęcia eklektyzmu (śmiech)

Wydaje mi się też, że odbiorcy teraz nie oczekują stricte jakichś podziałów gatunkowych.

To zapewne jest kwestia indywidualna. Jednak aby muzyka przykuła uwagę i poruszała serca, musi być szczera i ciekawa, ale jednocześnie obdarzona jakimś kontekstem, punktem odniesienia czy przekazem. Tak było od zarania. Precyzowanie jej więc określonymi gatunkami i stylami muzycznymi z pewnością temu sprzyja. Z drugiej strony jeśli np. o naszej muzyce ktoś powie jazz, zwłaszcza mając na myśli jazz improwizowany, to tu bym już uważał. W naszej muzyce jest sporo momentów improwizacji, ale jednak kompozycje w większości są zaaranżowane i nawet jeśli przywołują skojarzenia z jazzem, to w moim odczuciu określenie takie byłoby lekkim nadużyciem. Czystym bluesem, rockiem czy electro też naszej muzyki nazwać nie można. My więc na potrzeby tego rodzaju rozważań uknuliśmy termin psytrance acidblues. To na tę chwilę wyczerpuje kwestię, prawda? (śmiech)

Jako artyści osobno macie spore doświadczenie, ale jako zespół można powiedzieć, że jesteście młodzi i dopiero zaczynacie torować sobie drogę do sukcesu, zgadzasz się z tym?

Tak, to prawda. Koń istnieje nieco ponad 5 lat, w trakcie których uformował się jego skład personalny i muzyczny charakter.  Debiutancką płytę wydaliśmy w czerwcu tamtego roku. Czyli jako zespół jesteśmy stosunkowo nowym tworem, natomiast indywidualnie faktycznie każdy z nas jest już mocno doświadczonym człowiekiem. Teraz wychodzimy z propozycją naszej aktualnej twórczości i jako nowy band chcemy zaznaczyć się na współczesnej mapie muzycznej. Muszę powiedzieć, że ogromnie się cieszę z przecięcia naszych dróg życiowych i że udało nam się uformować tak dobry skład. Każdy z moich przyjaciół z zespołu prezentuje silną osobowość, duże umiejętności instrumentalne i wyczucie artystyczne. Jednocześnie panuje między nami swoboda twórcza i towarzyska. To wszystko dodaje nam pewności siebie i utwierdza w poczuciu niebagatelnej wartości tego co robimy. Ta właściwość z kolei jest dla mnie nieoceniona za każdym razem kiedy wychodzę na scenę, gdy czuje, że za mną jest ekipa, na której mogę polegać bez reszty.

I to też umożliwia improwizację podczas koncertów.

Tak, oczywiście! Potrafimy po ponad rocznej przerwie spotkać się na koncercie i bez żadnej próby dać publiczności żywiołowy i sprawnie wykonany set. Tak właśnie było na pierwszym koncercie rozpoczynającym naszą lutową trasę w toruńskim Dworze Artusa. Tam na dodatek koncert odbył się w ramach projektu „Muzyka w ciemności” i faktycznie graliśmy przy całkowicie zgaszonych światłach. W tych okolicznościach improwizacja stała się elementem naturalnym. Przy każdej okazji akcentuję, że Koń to przede wszystkim zwierzę sceniczne. Na tej koncertowej dyspozycyjności najbardziej mi chyba zależy. Raduje mnie też, że wszystkie dźwięki generujemy na żywo. Brzmienia elektroniczne, których używamy, również są grane manualnie. Nie chodzi mi o to, że statutowo rezygnujemy z sampli i innych automatów, absolutnie nie nakładamy sobie tego rodzaju ograniczeń. To akurat jest przypadek. Jednak poczucie, że w tak intensywnej muzyce wszystko jest grane na żywo, napawa mnie swoistą satysfakcją. Oczywiście ja tu Ameryki nie odkrywam, bo wiadomo, że to akurat nie jest nic wyjątkowego. Miałem taką ciekawą refleksję na temat przewidywanej ekspansji sztucznej inteligencji. Wyobraziłem sobie, że w przyszłości jedynie wysokiej jakości żywe występy, będą sferą, gdzie maszyna nie będzie jeszcze w stanie zastąpić człowieka (śmiech). W twórczości muzycznej żywe granie jest tym, co wywołuje największe emocje zarówno wśród muzyków jak i publiczności. Wczorajszy koncert kolejny raz mnie w tym utwierdził. Ten ogromny entuzjazm od ludzi dał mi wielką satysfakcję i energię do dalszych działań.

Czyli jesteście bardzo zadowoleni ze swojego występu?

Tak, było wspaniale! Przed koncertem nieco się obawiałem, bo to był pierwszy dzień festiwalu i dość wczesna godzina, ale publiczność stawiła się w mgnieniu oka jak na sygnał, wypełniła cały namiot i od pierwszych chwil reagowała bardzo żywiołowo. Jestem zatem wdzięczny za możliwość pokazania się i pozdrawiam całą publiczność oraz organizatorów OFF festivalu.

Wpisując w wyszukiwarce nazwę waszego zespołu, raczej się pojawiają zdjęcia koni…, więc trzeba zawsze dopisywać zespół. Czy pomysł na nazwę był związany z tą anegdotą o koniu, że „koń jaki jest każdy widzi”?

Mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni (śmiech). Natomiast to sławne powiedzenie, wywodzące się z pierwszej polskiej encyklopedii autorstwa księdza Chmielowskiego, podoba mi się jako jedna z zasad życiowych. Nie ma co się rozwodzić nad oczywistymi rzeczami, które nie wymagają dodatkowego opisu. Sama nazwa jednak nie wzięła się od tego. Wymyśliliśmy ją na gorąco po pierwszym naszym koncercie, który odbył się w bydgoskiej synagodze. Uniesieni energią, jaką udało nam się wytworzyć, mieliśmy takie właśnie skojarzenie. Później gdy się nad tym zastanawialiśmy, jasne się dla nas stało, że faktycznie jest to bardzo dobra nazwa. Koń to piękne, inteligentne zwierzę, czasem nieokiełznane, szybkie, a przy tym bardzo wrażliwe – idealnie do nas pasuje (śmiech) Nie sposób też tej nazwy nie zapamiętać. Poza tym ludzie mają tutaj otwartą przestrzeń do przywoływania różnych, często zabawnych skojarzeń, czego wspomniane przez Ciebie powiedzenie jest najlepszym przykładem. Leszek Hrabia Fochmann z zespołu BiFF, powiedział mi kiedyś, że ta nazwa stanowi problem jedynie w pewnej zabawie, którą oni stosują dla zabicia czasu podczas podróży koncertowych. Zabawa polega na tym, że pierwsza osoba rzuca nazwę jakiegoś zespołu, następna osoba musi wymyślić nazwę zespołu na ostatnią literę tej poprzedniej. W momencie, kiedy padnie nazwa „Koń”, zabawa w oczywisty sposób się kończy (śmiech). Jedna dziewczyna podeszła przedwczoraj do mnie po naszym koncercie w Poznaniu i powiedziała, że ma sugestię, abyśmy zmienili nazwę. Na co ja z uśmiechem mówię, że nie, że nazwa jest dobra, a ona: „zespół powinien nazywać się Wspaniały Koń.” To było cudowne.

Znalazłam też o was recenzję porównawczą z innym zespołem, który też wystąpi na OFFie, „Polski Piach”. Ogólnie lubicie kiedy Waszą twórczość porównują z innymi, czy wolicie uważać się za jedynych w swoim rodzaju?

Kojarzę tę recenzję. Tamte porównania wyniknęły poniekąd ze zbiegu okoliczności. Polski Piach i my wydaliśmy nasze debiuty w podobnym czasie. Przy okazji pozdrawiam serdecznie kolegów z Polskiego Piachu i autora tamtego tekstu Bartka Chacińskiego. Faktycznie, tak jak było akcentowane we wspomnianej recenzji, pomimo, że oba zespoły prezentują zupełnie różną muzykę, to jednak w swoim duchu odnoszą się mniej lub bardziej do pierwotnego korzenia bluesowego. Warto zauważyć, że pojawienie się takich formacji jak nasze daje szansę, jak to ujął Patryk Zakrocki – odczarowania pojęcia bluesa na naszej rodzimej scenie. Blues, który jest jedną z głównych podwalin współczesnej muzyki popularnej, w Polsce przybrał formę dość wąskiej i hermetycznej  bańki często w swojej estetyce trącącej myszką. My wychodzimy ponad to. Osobiście jestem bardzo zainspirowany tradycyjną muzyką amerykańską. Miałem okazję grać w składach z Amerykanami i Kanadyjczykami np. w zespole Seliny Martin i doświadczyć, jak to się mówi „real deal”, więc nie ukrywam, że jestem zafascynowany tą kulturą.

Natomiast gdy ktoś czasem porównuje naszą muzykę do innych wykonawców jak np. swego czasu do Morphine, to mam do tego bardzo luźny stosunek, gdyż jestem tutaj pewny swego. Nie przeczę, że pewne rozwiązania aranżacyjne i rodzaj instrumentarium mogą przywoływać różne skojarzenia, ale ja mam świadomość, jak inna jest nasza muzyka, jak inny charakter prezentuje. Na takiej zasadzie można by stosować wiele innych kuriozalnych porównań np. całą współczesną muzykę metalową odnieść bezpośrednio np. do Black Sabbath. Przecież te współczesne bandy też grają agresywnie na gitarach, basie i perkusji, ciosają riffy unisono, zatem porównanie wydaje się oczywiste (śmiech). Cała istota rozwoju muzyki polega na tym, że ludzie wzajemnie się inspirują i czerpią od siebie, lecz kiedy wszystkie te zapożyczenia twórczo przefiltrują przez własną wrażliwość, to nagle rodzi się nowa jakość, która staje się już tylko ich własnością. Tak jak np. Romowie, którzy w swych wędrówkach po świecie zasłyszeli gdzieś jakąś melodię, zagrali ją potem po swojemu, po drodze dodali coś nowego, a następnie w nowym miejscu inspirowali następnych ludzi i tak oto następowała wymiana kulturowa.

Wracając też bezpośrednio do Waszego stylu grania, to na polskiej scenie muzycznej raczej jesteśmy przyzwyczajeni do gitary basowej, a u Was tę rolę odgrywa saksofon, czego to jest wynikiem?

Tak, tę funkcję pełni u nas saksofon barytonowy lub basowy, ale w takim samym stopniu również gitara rezofoniczna i syntezatory. W różnych momentach naszych aranżacji wymieniamy się tymi najniższymi częstotliwościami, co sprawia, że zupełnie nie odczuwamy braku skądinąd tak ważnego instrumentu, jakim jest gitara basowa. Traktujemy formy muzyczne i funkcje naszego instrumentarium dość swobodnie. Pozwala nam to uzyskiwać ciekawe i różnorodne obrazy brzmieniowe. Każdy z nas na swoim instrumencie jest w stanie zagrać partie od basowego akompaniamentu do solowych wariacji, co też z lubością czynimy (śmiech). Mój styl gry na gitarze również temu sprzyja. Elementy techniki fingerstyle, gdzie jednocześnie gram partię melodyczną i akompaniującą, pozwalają wypełnić to miejsce, które zwykle zajmuję gitara basowa czy kontrabas. Oczywiście wszystko to jest przede wszystkim możliwe dzięki dużej wyobraźni moich przyjaciół z zespołu. Michał Fetler jest saksofonistą kształconym klasycznie. Ma wspaniałe brzmienie na instrumencie, które za każdym razem mnie przeszywa gdy słyszę go na żywo. Potrafi grać w akompaniamencie rozległe i intensywne partie z wielkim uczuciem. Ciężko mi jest wskazać innego saksofonistę na polskiej scenie z takimi predyspozycjami. Kuba Królikowski to z kolei świetny pianista. Obecnie nagrywa swój solowy album z polskimi tematami filmowymi. Słyszałem go raz na żywo z tym programem i w duchu myślałem sobie, jakim jestem szczęściarzem, mając takiego muzyka na pokładzie. Obdarza nasze utwory nieokiełznanymi przestrzeniami i szaleńczymi wariacjami. Asia Glubiak jest perkusistką, która cały czas poszukuje nowych rozwiązań rytmicznych, a do tego gra z ogromnym wyczuciem i wyobraźnią. Dzięki tym ludziom i ich wrażliwości udało się nagrać moim zdaniem bardzo ciekawy album.

O wilku mowa! Słuchałam waszego albumu i spodobał mi się w całości, zwłaszcza to że z jednej strony te wszystkie utwory różnią się między sobą, ale też z innej strony wyczuwalna jest pewna spójność?

Skład naszego zespołu jest oryginalny i już samo to determinuje dość wyrazisty charakter muzyczny. Materiał ten miał też okazję dojrzeć w dłuższej perspektywie czasu, bo tak jak wspomniałem wcześniej, ze względów logistycznych i naszych indywidualnych zajętości mieliśmy kilka dłuższych przerw. Pozwoliło to nam spojrzeć na naszą muzykę z dystansu i teraz jeśli jest tak jak mówisz, że udało się stworzyć kompilację utworów, która jest ciekawa, różnorodna, a jednocześnie spójna, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko się z tego cieszyć.

W zeszłym roku nagraliście swój pierwszy album „Pierwszy”, jaką nazwę będzie miał następny? Drugi, kolejny, następny, ten po pierwszym?

Nie, raczej nie (śmiech) Co przyniesie przyszłość, do końca nie wiadomo. Nie mam sztywnych założeń, ale chciałbym jednak, aby następna nasza płyta była inna od pierwszej. Być może gościnnie wprowadzimy nowe instrumenty, nadamy utworom nowe brzmienie. Chciałbym iść do przodu i nie powielać, a raczej rozwinąć klimat, który pojawił się na pierwszym naszym wydawnictwie.

I może takie ostatnie pytanie na luzie, jakiej muzyki słuchasz?

Oj, to oczywiście szerokie pytanie. Słucham dużo różnej muzyki. Nie sposób tego wymienić. Swego czasu słuchałem awangardowej muzyki japońskiej np. różnych składów Otomo Yoshihide, niezależnej muzyki amerykańskiej jak Sonic Youth, czy Jon Spencer Blues Explosion, zespołow z wytwórni Amphetamine Reptile Records, np. Love 666, Hammerhead, jazzu, np. John Coltrane, Charles Mingus, Jon Zorn, starego bluesa np. Son House, funku, muzyki filmowej – tutaj przypomina mi się świetny soundtrack z filmu Arrival autorstwa Johanna Johannsona. Słucham klasyki, muzyki elektronicznej, country, popu itd. Wszystkiego co jest ciekawe i co akurat trafi w moje ręce. Ostatnio słucham różnych wykonawców bluegrass np. takiego świetnego gitarzysty jak Billy Strings. W tych czasach, kiedy muzyka się przeniosła do internetu i możliwości dostępu są ogromne, zauważyłem też, że bardzo lubię słuchać żywych wykonań, dlatego kiedy posłucham dobrej muzyki w nagraniu studyjnym, to później często chcę skonfrontować, jak dany wykonawca brzmi na żywo. Nie muszę mieć też do tego jakiegoś super odbioru audio, dużo rzeczy mogę sobie często wyobrazić.

Rozmawiała Kateryna Shmorgun.