Oysterboy na OFF-Festival 2022

Powrotowi OFF-Festival po dwóch latach przerwy pandemicznej towarzyszył większy nacisk na rodzimych artystów – za równo relatywnych debiutantów jak i muzyków z doświadczeniem na scenach festiwalowych. Do tych drugich możemy zaliczyć Piotra Kołodyńskiego, który pod szyldem działającego od roku aktu solowego Oysterboy wystąpił w pierwszy dzień festiwalu z dedykowanym zespołem (Artur Chołoniewski, Sebastian Polus, Antoni Zajączkowski). Pomimo pechowego trafienia na najbardziej piekielne warunki pogodowe tamtego dnia i kilku niewielkich problemów natury ludzkiej i sprzętowej, zespół wybronił się na wysoką ocenę i dał nam za równo demonstrację kunsztu muzyków, jak i wiele powodów do śledzenia przyszłych poczynań Oysterboya – łącznie z zapowiedzią albumu w niedalekiej przyszłości.

Po koncercie redakcja FunInPoland przeprowadziła wywiad z Piotrem Kołodyńskim. Poniżej jego zredagowana treść:

Pogoda kontra Artysta trzy do zera?

Początkowo bardzo cieszyliśmy się, że jest taka pogoda. Gramy taką muzykę, która na nagraniach wydaje się, że jest chilloutowa i spokojna, ale na scenie trochę bardziej odpinamy gitary i uderzamy w bęben. Więc energia, która jest na scenie, powoduje fitness. Wyszliśmy cali zlani potem, 50 stopni na scenie. Ciężko się śpiewa w takich warunkach ale to jest coś, co też lubimy – wyjść zmęczeni, jak po meczu piłki nożnej. Jeśli nie jak po triatlonie.

Zdarzyło się wam wcześniej grać w takich warunkach?

Nie, to jest totalny debiut na takiej dużej scenie, w takim dużym namiocie i jeszcze na Offie. To taka wysoka poprzeczka (znowu nawiązanie do piłki, chociaż nie wiem czemu, w ogóle nie jestem fanem piłki nożnej).

Oysterboy to troszkę nietypowa nazwa. Skąd wziął się pomysł na tę nazwę?

Studiowałem w Londynie i zawsze nosiłem przy sobie taką kartę do podróży metrem Oyster Card. W ogóle, to jest zupełnie odrębna historia, ale wróciłem do Londynu po kilku latach. Poszedłem do Tate Modern, do galerii, gdzie wziąłem pierwszą lepszą książkę z półki w sklepie z pamiątkami. To była książka, która opisywała twórczość Tima Burtona, z którym jakby jakoś nie jestem bardzo zapoznany, oprócz tego, że wiem o Batmanie, którego wyreżyserował już kilkadziesiąt lat temu. Otworzyłem tę książkę i pierwsze, co przeczytałem, to napis Oyster Boy. Wtedy planowałem już założyć swój muzyczny projekt solowy. Spojrzałem na tę nazwę i doszło do mnie, że to jest totalnie nazwa dla mnie. Po pierwsze, dlatego że wiele osób mi powiedziało, że mam oczy jak małże, takie niby wystające, ale jakby z innej strony są tutaj takie muszelki, w środku perełki, trochę leniwe. Wiadomo Oyster – czyli ostryga – potrafi być piękna w środku, z perłą, ale na zewnątrz dosyć brzydka. Trochę się z tym utożsamiam – też czasem lubię się wycofać do swojej muszli. No i też ta londyńska Oyster Card. Londyn to jest miasto, z którym się bardzo, bardzo utożsamiam, chyba najbardziej na całym świecie. Wtedy stwierdziłem, że jestem Oysterboy.

Do niedawna byłeś znany przede wszystkim jako wokalista zespołu rockowego Terrific Sunday, ale teraz jest Oysterboy, który jest projektem przede wszystkim popowym. Skąd ta decyzja, żeby pójść właśnie w tym kierunku solo, a nie z całym zespołem?

To bardziej projekt indie popowy, nadal w tym brzmieniu jest dużo niezależności. A na scenie totalnie idziemy w stronę rocka, żeby dodać temu wszystkiemu pikanterii. Słychać też dużo wpływów Terrific Sunday, na pewno. W końcu tam też piszę muzykę i teksty. Zresztą w Oysterboy’u gra perkusista Terrific Sunday. Ale poszedłem w kierunku indie popu dlatego, że zawsze brakowało mi spełnienia się w takiej lżejszej muzyce, która na Zachodzie rośnie w siłę. Taki bedroom pop – producent, tudzież muzyk, siedzi sobie w sypialni i dosłownie w piżamie tworzy muzykę, która jest oparta trochę na dreampopie w stylu Slowdive albo DIIV – który dzisiaj zresztą gra za chwilę na scenie głównej.

Bo właśnie zauważyliśmy jedną zmianę. Jako wokalista i autor tekstów w zespole Terrific Sunday śpiewałeś głównie po angielsku, a tymczasem dotychczasowe utwory ze swojego projektu Oysterboy to wyłącznie w języku polskim.

Tak. Ta zmiana polega na tym, że chciałem faktycznie ten projekt zacząć po angielsku, ale skonsultowałem to z kilkoma osobami i mówili – “Słuchaj, gdzie chcesz tę muzykę tworzyć, gdzie chcesz ją promować?”. W Polsce. – „No to rób po polsku”. Powiedziałem „dobra”, jest to dla mnie wyzwanie. I faktycznie stwierdziłem, że wszystkie piosenki Oysterboya będą po polsku. Nie wykluczam, że coś będzie kiedyś po angielsku, bo już teraz na mediach społecznościowych, jak wrzucam jakiś riff gitarowy, to ludzie z całego świata pytają w komentarzach kiedy to wyjdzie. I tak głupio im odpisać, że wyjdzie niedługo, ale będzie po polsku. Więc myślę, że w przyszłości skuszę się przynajmniej na kilka utworów po angielsku. Zresztą, kiedy robię demówki do polskich piosenek, to one zawsze mają oryginalnie tekst po angielsku, a dopiero później powstaje tekst po polsku.

W nawiązaniu do tego, czy nasi zagraniczni czytelnicy mogą w końcu się spodziewać Twoich koncertów zagranicznych?

Ja bardzo bym chciał, żeby polski język się przyjął przynajmniej w tej niszy, tak samo jak język ukraiński czy rosyjski. Na przykład jutro gra Molchat Doma z Białorusi. Oni kiedyś grali w Poznaniu, a wtedy nawet ich nagłaśniałem, przyszło kilkanaście, może kilkadziesiąt osób. To niesamowite, że oni grają teraz na OFFie, dla ogromnej publiczności. I właśnie to jest taka muzyka, która też jest bliska mojemu sercu i dużo ma wspólnego z tym, co ja robię jako Oysterboy. To pokazuje, że ta muzyka wypłynęła na cały świat. Mimo, że ich język totalnie wydawałoby się nie śpiewny, w przeciwieństwie do angielskiego, to jednak ta muzyka jest teraz popularna na cały świat, więc może polski w końcu dołączy do tego grona języków, które są znane na całym świecie, w muzyce. Więc kto wie, jakby tak się stało, to od razu robię trasę po Europie i USA.

Jak go wypromujemy? Chrząszczem w Szczebrzeszynie?

Chrząszcz brzmi w trzcinie… ja nawet tego nie potrafię wymówić (śmiech). Ale ja mam akurat na tyle miękkie teksty w Oysterboyu, że moim zdaniem ktoś, kto nie jest z Polski, mógłby się nauczyć nawet to śpiewać. Do jakiegoś stopnia przynajmniej. Chociaż nie wiem czy typowy Niemiec byłby w stanie zaśpiewać „miłość chcę, miłość chcę”. Ale nam nadzieję, że tak.

Do nagrywania swoich teledysków używasz kamer z lat 60-tych, odzwierciedlając estetykę kinematograficzną z tamtych lat. Co cię skłoniło do tego wyboru?

Ja w ogóle bardzo lubię lata 60-te. Jednym z moich ulubionych zespołów jest The Beatles, a oni mają dużo rzeczy kręconych kamerami 8 mm i 16 mm. Poza tym jest coś takiego w filmie analogowym, czego już nie spotykamy w filmie z telefonu lub współczesnej kamery cyfrowej. To jakby jest zupełnie inny vibe i wydaje mi się, że ten vibe lat 60-tych i takiej imperfekcji, niedoskonałości i tego, że wkładamy tę kasetkę, która ma tylko trzy minuty do nagrania. Nie wiemy co wyszło ostatecznie w tym nagraniu, a później miło się zaskakujemy po wywołaniu takiego filmu. To jest właśnie cała esencja tego i to bardzo mi pasuje do mojego projektu, który też jest taki trochę robiony analogowo, z tęsknotą do przeszłości, bardzo nostalgicznie, więc to świetnie się wpasowuje.

Jakie szanse ma według ciebie ten vibe na stanie się mainstreamem na polskiej scenie muzycznej?

Ja myślę, że to już staje się mainstreamem. Na przykład mamy takich artystów jak Michał Anioł, który wywodzi się z totalnego mainstreamu, ale ma fajne gitary, takiego nostalgicznego, fajnego melancholijnego grania w stylu Maca DeMarco. Mamy też na przykład Braci Kacperczyków, którzy wywodzą się z trapów, które były bardzo długo na topie w Polsce, ale live grają korzystając z żywych instrumentów, gitar, perkusji. Super, że widać, że to wraca, że już nie gra się wyłącznie z komputera i z sampli, tylko gra się faktycznie na żywo. I to jest znak, że w Polsce też to wraca. Uważam, że to po prostu też wejdzie w mainstream. Więc cieszy mnie to. Widzę, że na Zachodzie już to dzieje się od 10 lat. A w Polsce możliwe, że to zacznie dziać się teraz i byłbym bardzo zadowolony, jakby tak było.

Czego aktualnie słuchasz? Czy ma to wpływ na komponowanie?

Słucham teraz namiętnie DIIV i w stu procentach zespół ten wpływa na moją twórczość – jest to moja inspiracja numer jeden. Zresztą zaraz grają na głównej scenie, więc tak jak mówiłem, będę biegł, śpiewał i krzyczał pod sceną, w pierwszym rzędzie. Słucham też Beach Fossils, którzy się zresztą kumplują z DIIV. Jest też Wild Nothing – czyli projekty mocno indie popowe, w tym stylu, w którym też tworzę. No chociaż nie wszyscy tak mają, np. z tego, co wiem, to DIIV słuchają ciężkiego hip hopu, a tworzą muzykę dreampopowo-shoegazową. Więc nie ma zależności, że trzeba tworzyć tę samą muzykę, której się słucha, ale akurat u mnie faktycznie tak jest. I często wracam do Beatlesów, klasyków, jakichś mocniejszych brzmień albo indie-rockowych legend, np. Foalsów bardzo dużo słucham. Ale zdarza mi się posłuchać Rihanny, Rosalie. Nowa Beyonce mi się z kolei nie podoba, choć jej poprzednia twórczość jak najbardziej.

Twój niedawny singiel „Mediolan” z zespołem Niemoc jest twoją pierwszą kolaboracją w roli Oysterboya. Jakie masz wrażenia po tej współpracy?

W przeszłości Terrific Sunday bardzo mało kolaborował. Raz udało nam się z Melą Koteluk zagrać na żywo na Fryderykach i to było niesamowite przeżycie. Ale myślę, że będę to robił o wiele częściej w solowym projekcie i za każdym razem, jak ktoś się spyta, czy mogę kolaborować i ja będę miał na to czas, to odpowiem po prostu „tak”. Kolaboracja jest świetną przygodą i pozwala wyjść totalnie poza ramy tego, co się robi i przyjąć trochę inną funkcję w danym zespole. Na przykład Niemoc zrobiła muzykę, która mnie od razu porwała i powiedziałem „tak, to jest to”. Dosłownie usiadłem w piżamie i zaśpiewałem tekst improwizując i większość z tego tekstu znalazła się od razu w piosence. Więc to poczułem od razu. Chciałbym więcej takich kolaboracji.

Z kim na przykład byś chciał kolaborować?

Molchat Doma i DIIV to są moje marzenia, ale tak naprawdę to bym się zgodził na kolaborację z każdym docenianym przeze mnie producentem. Jeżeli jakiegoś producenta, muzyka albo artysty bym nie znał, ale podesłał/a by swoją muzykę, to bym się po prostu zgodził, jeżeli to poczuję.