Nie będzie występów na żywo, ale będzie płyta.

Wywiad z Magdaleną - wokalistką zespolu "Altermotive"

– Ja bym chciała, żeby nie używać nawet takiego słowa kariera, żeby jednak ten nasz zespół był jak taki „drugi dom”. Żeby kiedy nagramy tę płytę, moglibyśmy być z niej dumni, i żeby ona nie była naszą pierwszą i ostatnią – opisuje swoje marzenia jedna z uczestniczek zespołu „Altermotive”, Magdalena Całka.

Kim są „Altermotive”? To piątka twórców, których łączy ich różnorodność, począwszy od gustów muzycznych, kończąc wiekiem (najmłodszy gitarzysta Piotrek ma 23 lata, a najstarszy perkusista Marcel aż 42). W ich przypadku najpiękniej sprawdza się powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają. Połączyły ich różnice i tak powstał zespół „Altermotive” w imię tworzenia i przebywania wśród melodyjnych dźwięków. Muzyka od zawsze wypełniająca ich życia dała im wspólne granie, komponowanie i radość z każdego spotkania.

– Moja przygoda z muzyką w sumie zaczęła się w latach szkolnych od szkoły podstawowej. Na początku to były takie występy na apelach, później trafiłam do młodzieżowego domu kultury. No i dopiero niedawno, w 2019 roku gdzieś chłopaki natknęli się na moje nagrania na youtubie i zaprosili mnie, żebym była wokalistką w naszym zespole.

Śpiewanie raczej od razu było moją pasją. Oczywiście, to było takie dziecięce marzenie. Myślę, że każda dziewczynka zawsze marzy o tym, żeby występować na scenie. Natomiast później już była szkoła, praca zawodowa i ta pasja poszła na dalszy plan i raczej pozostała w kwestii marzeń. W szkole, w której pracuję, jeżeli są jakieś występy i konkursy, to przygotowujemy je razem z dziećmi. Mam też kilka bardzo utalentowanych uczennic, więc zawsze je zabieram na jakieś przeglądy muzyczne – wspomina Magdalena Całka, na co dzień nauczycielka biologii i edukacji wczesnoszkolnej, a w każdej wolnej chwili wokalistka zespołu „Altermotive”.

Niedawno „Altermotive” wypuścili swój pierwszy singiel „Słowo i gest”, którego można posłuchać na platformie Youtube, ale zespół również rozważa w najbliższym czasie zacząć publikować na Spotify. Też można go usłyszeć w Radiu Cenzura i Inne Radio. W taki sposób go opisuje jego współautorka Magdalena:

– Utwór „Słowo i gest” jest ogólnie o miłości. Miłość nie zawsze wygrywa, nie zawsze wszystko przetrwa. Singiel opowiada o tym, że zostały tylko wspomnienia, że się tęskni za tymi dobrymi chwilami. „Słowo i gest” dlatego, że właśnie zostają tylko te piękne słowa i te gesty, a nie zawsze ta osoba.

Za tekst tej piosenki odpowiada Magdalena wspólnie z gitarzystą Dawidem Kałużą, a za muzykę wszyscy członkowie zespołu, czyli perkusista Marcel Mazur, basista Tomasz Kotuła oraz Piotr Oskard, który gra na gitarze elektrycznej.

– Dołączyłam do zespołu kiedy już była nazwa, wpadł na nią Marcel. Nasze gusta muzyczne troszeczkę się różnią. Tomek i Marcel lubią mocniejszą muzykę, gdzieś tam słuchają systemu. Ale Marcel stwierdził, że ta nasza muzyka będzie bardziej alternatywna, żeby to zrównoważyć. Stąd właśnie się wzięła nazwa Altermotive. Kiedy dołączyłam do zespołu, to od razu się zgraliśmy, chociaż mamy różne gusta. Każdy dodaje zawsze coś od siebie. Np. ja jestem bardziej spokojna, tak samo nasz gitarzysta Dawid i razem we dwójkę piszemy teksty. Natomiast Tomek i Marcel dodają takiej rytmiki, żeby to nie było za nudne, bo jednak ludzie nie lubią takich zbyt melancholijnych utworów. Nasze teksty więc bardziej smutne, natomiast muzyka jest bardziej rytmiczna, taka weselsza. A w zeszłym roku, jako ostatni dołączył do nas Piotrek – nasz gitarzysta i najmłodszy członek zespołu. Wtedy właśnie zaczęliśmy pokazywać się i grać bardziej dla ludzi. Teksty zaczęliśmy pisać, kiedy wybuchła pandemia. Wszystko to było online, albo telefonicznie. Dawid miał część tekstów już gotowych, zanim dołączyłam do zespołu. Dopasowałam je po prostu do siebie. Wiadomo, trzeba było zmienić osobę (śmiech). Później już przyszłam ze swoimi tekstami, a Dawid pisał melodię i dopasowaliśmy się jakoś tak.

Zespół ma już za sobą kilka występów na żywo. Jak zauważa Magdalena najbardziej z nich zapamiętało się jej, kiedy grali w tym roku podczas 31 Finału WOŚP, ponieważ miało to szczytny cel i na Międzynarodowym Rajdzie Pojazdów Zabytkowych w Głuchołazach, zeszłego lata:

– Była olbrzymia scena, jeszcze na takiej dużej scenie nie występowałam. Mnóstwo ludzi, którzy świetnie się bawili i już wtedy zaczęli nas wypytywać o płytę. Mieliśmy mnóstwo materiału, a o płycie wtedy jeszcze nawet nie myśleliśmy. Ten koncert daliśmy późno w nocy, więc dzięki tej atmosferze tak zapadł mi w pamięć.

Niestety albo stety, bez względu na to, że zespół kilkakrotnie został zaproszony na mnóstwo różnego rodzaju wydarzeń, ale jak z nutką smutku mówi Magdalena (bo przyznała się, że woli występy na żywo) musieli odmówić, bo postanowili na poważnie wziąć się za nagrania:

– Mamy już gotowe utwory, które czekają tylko na nagranie i teraz je tylko dopieszczamy. Pierwszym z nich jest właśnie „Słowo i gest”. To niestety trwa, bo każdy z nas ma swoje życie prywatne, więc i tak się cieszymy, że jakoś nam się udaje całą piątką się spotykać. No i w najbliższym czasie nie planujemy niestety żadnych występów na żywo, bo chcemy w całości się skupić na nagrywkach. Zastanawiamy się też czy wypuścić EP-kę czy całą płytę. Większość z tych utworów, które maja się tam znaleźć opowiada o naszym życiu codziennym, o takich też doświadczeniach przykrych i wesołych, częściowo o miłości i tej niespełnionej, i tej spełnionej.

Jeden utwór „Offline” opowiada o tym, że niestety wszyscy teraz jesteśmy uzależnieni od telefonów i nie potrafimy bez nich żyć. Ten utwór jest właśnie przykładem jednego z naszych bardzo żywych utworów. Z kolei inna piosenka opowiada o tym, że nas jako członków zespołu łączy coś szczególnego. Nasz zespół składa się z pięciu osób w różnym  wieku, bo najmłodszy gitarzysta ma tylko 23 lata, a najstarszy perkusista aż 42. To jest fenomen, żeby osoby z różnych pokoleń tak dobrze się dogadywały, więc dlatego napisaliśmy taki utwór „Niewidzialna więź”. Czerpiemy inspirację z naszego życia codziennego, ze swoich doświadczeń i naszego najbliższego otoczenia.

Jeżeli chodzi o muzykę to jak najbardziej czerpię inspirację od innych wykonawców. Uważam, że każdy dodaje już coś od siebie. Ale jednak wydaje mi się, że większość naszych utworów nie nawiązuje do żadnego stricte zespołu. Nawet biorąc pod uwagę piosenkę „Słowo i gest”, to ciężko mi jest właśnie wymienić jakiegoś artystę, który właśnie tak brzmi. Raczej cięższą mamy muzykę, albo wręcz przeciwnie bardziej delikatną. Natomiast nasze utwory to jest takie pół na pół, słychać nasze naleciwości, w sensie moje i gitarzysty, gdzie my wolimy taką spokojniejszą muzykę, a oni dają coś od siebie – podsumowuje Magdalena.

 

Kateryna Shmorgun

Fun in Poland, wraz z Agencją Perspektywy zaprasza na kolejną edycję African Beats Festival! To Festival muzycznych korzeni. Święto otwartości i tolerancji. Organiczna afrykańska muzyka, spotkania podróżnicze, kino festivalowe, warsztaty

Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie Powietrze to główny temat tegorocznej edycji Festiwalu Kultury Żydowskiej, który również poetycko zwiastuje powrót koncertu odbywającego się na świeżym powietrzu – „Szalom na Szerokiej”! FKŻ

Ostróda Reggae Festival 2023 Ostróda Reggae Festival ze swoją wieloletnią historią jest czołową polską imprezą celebrującą muzykę i kulturę wywodzącą się z Jamajki. Sukces festiwalu jest dowodem na atrakcyjność i

Gdańsk Siesta Festival Dorota Miśkiewicz i Toninho Horta. Koncertowa premiera albumu Bon Amigos na Gdańsk Siesta Festival. Czujesz Klimat? Po gościnnym pojawieniu się w gali Most Melanchlii na ubiegłorocznym festiwalu, jedna z

Siesta Festival 2023 Siesta Festival to jeden z niewielu festiwali w Polsce, który propaguje nurt „muzyki świata”. Nieprzypadkowo jest też związany z audycją o tej samej nazwie, prowadzonej przez Marcina

Wywiad z założycielami duetu EMIEE

EMIEE to polski duet grający muzykę popowo-elektroniczną, który powstał w 2013 roku w Krakowie. Tworzą go  Dagmara Zapart, która jest wokalistką i autorką tekstów oraz Michał Zapart – producent. Duet używa w swojej muzyce syntezatorów, akustycznych instrumentów, elektrycznych gitar i procesory do wokalu, by osiągnąć ich unikatowy brzmienie. Wszystkie piosenki są zrobione przez duet: od pisania tekstów, kompozycji, produkcji do masteringu. W 2019 roku EMIEE wydali debiutancką Epkę pt. „Melodies”, a cztery miesiące później, podpisali kontrakt z brytyjską wytwórnią OML Sync. Do teraz duet wydał kilka singli: „Old Vibes”, „Your Life”, „Manipulation”, Honey Bye Bye”, „Lights of the Night” i kilka remiksów. Oprócz tego są wielkimi miłośnikami kuchni włoskiej, a carbonara Michała jest najlepsza. We Włoszech lubią vibe „dolce vita”, klimat, historię, morze i słońce, którego często brakuje w Krakowie.

Założyliście duet w 2013 roku?

M: Tak, ale poznaliśmy się wcześniej, chyba w 2009 roku. To są odmęty historii. Tworzyliśmy na początku właśnie taką bardziej muzykę elektroniczną. Całość brzmiała bardziej rockowo. Współpracowaliśmy z gitarzystą, basistą i perkusistą.

D: Taki elektro rock, bo też współpracowaliśmy z muzykami, więc to był bardziej zespół, a nie duet. Perkusja była tam żywa, więc to wszystko miało trochę inną energię. Nie do końca to czuliśmy, dlatego kombinowaliśmy, żeby iść trochę w innym kierunku.

M: Całość brzmiała na pewno ostrzej i mocniej, niż to co aktualnie tworzymy. W pewnym momencie po prostu stwierdziliśmy, że i tak odpowiadamy za kompozycje we dwójkę, to postanowiliśmy spróbować sił jako duet. Od tej pory tak działamy. Z muzykami współpracujemy bardziej do występów na żywo i dopieszczamy materiał na próbach do grania na żywo.

Czyli w tym roku macie 10 jubileusz?

D: Można tak powiedzieć, nawet nie kontrolowaliśmy tego upływu czasu. Po prostu jesteśmy razem. Ale też wydaje mi się, że to dlatego, że nie żyjemy z tej muzyki. Jest to jakimś dodatkiem do naszego życia i muzyka jest dla nas bardzo ważna, ale również jesteśmy racjonalistami, więc wiadomo zależy nam na jakimś tam poziomie życia (Śmiech)

M: Niestety, tak. Ale tak to wyglądało i faktycznie od tej pory działamy jako duet. Udało nam się podpisać kontrakt z wydawcą z UK, po wydaniu pierwszej EP-ki m.in. na Spotify i innych streamingowych platformach w 2019 roku.

Wcześniej bardziej rockowe brzmienia, teraz idziecie bardziej w pop, czemu zmieniliście repertuar?

M: Wydaje mi się, że każdy muzyk troszeczkę dodaje od siebie części swojego ducha do utworu. Więc grając np. z muzykiem, który ma jakieś podłoże rockowe, on będzie dodawał te cząstki rockowe do piosenek. A my mamy swoje preferencje.

D: Mi się wydaje, że każdy ciągnie w swoją stronę. My między sobą też wolimy inne style muzyczne. Michał lubi elektronikę, ale zdecydowanie woli takie mocne industrialne brzmienia. I tutaj np. wydaliśmy taki kawałek „Aerozole”, na podstawie którego jest zrobiony taki darkmix i to jest bardzo w stronę tego, co Michał preferuje. Wokal był nagrany do oryginału, a potem został zmiksowany do darkmix. Ja z kolei mam głównie popowo-jazzowe DNA muzyczne i to takie oldschoole z lat 60. Frank Sinatra, Elvis Presley, po prostu uwielbiam śpiewać takie rzeczy. We mnie to cały czas gdzieś tam siedzi, więc ten wokal jest taki bardziej melancholijny.

M: My się śmiejemy nawet, że ta nasza muzyka to są lata 90-te. Daga ma taki typowo melancholijny, bardzo spokojny wokal i ciężko było go wpasować do bardziej rockowych brzmień. Czasami po prostu nie siedziało i stwierdziliśmy, że wolimy mieć większą kontrolę nad tym jak te utwory brzmią i jaka jest ich finalna wersja, niż tworzyć coś, co nam do końca nie odpowiada. Nie ukrywam, że nam jest dużo prościej tworzyć muzykę we dwójkę, kiedy mamy studio w domu. To jest kwestia tylko przejścia do innego pokoju, kiedy ktoś wpada na jakiś pomysł i przenosimy to na kompozycję, tworzymy jakieś schematy, jakiś szkielet utworu. Z reguły Daga ma pomysł na melodię wokalu, potem dodaje do tego tekst na harmonię i potem dodajemy tę warstwę. Ale w momencie, kiedy mamy na to chwilę i nam jest dużo łatwiej zrobić we dwójkę w warunkach domowego studia, niż byśmy musieli się spotkać w 5-6 osób i każdy w ramach swojego czasu i możliwości dodawał tą swoją cegiełkę od siebie. Sprawdza się nam akurat taka forma. I wydaje mi się, że taka wypadkowa jest najbardziej odpowiednia pod kątem naszego muzycznego klimatu.

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak wyglądają Wasi odbiorcy?

M: Wydaje mi się, że to jest muzyka, która czerpie pełnymi garściami. Jest to muzyka elektroniczna, ale ma dużo domieszek pop i synthpop. Czasami gitary są nieco mocniejsze, dosyć mocno przesterowane, cięższe, czasami idziemy w klimat lat 80-tych, tworzymy taki vaporwave, więc wydaje mi się że nas słuchają ludzie, którzy są otwarci.

D: Ja teraz sobie wyobraziłam taką osobę, która mogłaby być naszym fanem. Szczerze, nigdy nie patrzyliśmy pod tym kątem, chociaż możliwe, że powinniśmy. Jak widzę takiego fana, to wydaje mi się, że jest to osoba, która nie ma idola, która nie jest wiernym fanem. Np. jak nastolatki szaleją za jednym wykonawcą. Na odwrót, to są osoby, które lubią muzykę, które lubią słuchać muzykę i posłuchają różnych gatunków. Ale też jak ktoś powie o muzyce synthpopowej, to przypomni się im nasz zespół.

M: Mamy tak duży rozstrzał, jeżeli chodzi o nasze piosenki, że ciężko byłoby je w ogóle zmieścić na jednej płycie. One są bardzo od siebie odmienne pod względem klimatu, więc osoba, która nas słucha, musi być przygotowana na to, że mamy bardzo popowe piosenki, jak np. „Sigma” albo „Old vibes”, a już „Manipulation” wchodzi w klimaty elektroniki. Skaczemy z klimatu na klimat. Znudziłoby nas to, gdybyśmy się zamknęli tylko na jeden gatunek muzyczny.

Już macie dość długi staż muzyczny, więc jak wygląda polski rynek muzyczny z Waszej perspektywy?

D: Śpiewam po angielsku i nasza muzyka jest częściej puszczana za granicą. Być może z racji tego, że śpiewam po angielsku, też nie mogę tego wykluczyć. Ale wydaje mi się, że jednak ta muzyka elektroniczna na przestrzeni może ostatnich 5 lat jest coraz bardziej obecna na rynku polskim.

M: Generalnie Polska stoi rockiem, jazzem i bluesem. Występowaliśmy na kilku festiwalach, bądź konkursach muzycznych, gdzie faktycznie rozstrzał muzyki był różny, jeżeli chodzi o wykonawców, ale i tak dominowały rock i blues. Więc jeżeli chodzi o elektronikę, to jest tutaj ciężko, ale jeżeli chodzi o synthpop, to mamy dużo większy odbiór na Zachodzie, UK i Włochy. Ale nas tez zaskoczyło to że np., myśleliśmy, że w Niemczech ten odbiór elektroniki jest lepszy, a okazało się że funku. Dużo jest produkcji niemieckiej, ale mam wrażenie, że sami Niemcy tej elektroniki nie szukają. Rozmawialiśmy niedawno z takim zespołem ukraińskim, który próbował się promować w Niemczech, jeżeli chodzi o elektronikę i mieli z tym duże problemy. Ogólnie widzimy taką tendencję, że dużo elektroniki jest obecnej na Zachodzie UK, Włochy, Francja, USA. Mieliśmy dużo odsłuchań też w Brazylii, Czechach. Ale zdecydowanie Polska rockiem stoi i to jest już takie tradycyjnie charakterystyczne dla naszego kraju. Więc tak to wygląda. W Polsce jest dużo fajnych twórców muzyki elektronicznej, a jeżeli chodzi o odbiór to zdecydowanie ludzie wolą rock. Graliśmy na Emergency Festival. Poznaliśmy tam właśnie muzyków z różnych zespołów, grających elektronikę i to był chyba jedyny taki przypadek, gdzie mieliśmy właśnie do czynienia z ludźmi tworzącymi muzykę elektroniczną.

D: My dopiero teraz de facto, zabrzmi to dziwnie, bo upłynęło tyle lat, wiemy jak ta muzyka ma wyglądać i co chcemy pokazać.  I teraz zabieramy się za nią, można tak powiedzieć, na serio. Przez cały ten czas dopracowywaliśmy, jak to powinno wyglądać, jak my się z tym czujemy. Wcześniej ulegaliśmy wpływom, bo ktoś nam powiedział, że fajnie by było, jakby więcej było po polsku. Coś tam stworzyliśmy po polsku, ale nie czuliśmy się z tym dobrze.

M: Przez wiele lat szukaliśmy własnego stylu i bycia zgodnym ze swoją własną natura, jeżeli chodzi o muzykę. Zrozumieliśmy, że nie koniecznie to musi się podobać wszystkim, bo robi się wtedy z tego troszkę popelina. Ten cały czas skupialiśmy się na kwestii projektu studyjnego, póki nie znaleźliśmy własnego klimatu. Stąd właśnie rezygnacja z grania z muzykami sesyjnymi.

Przeglądając Waszą dyskografię nie da się nie zwrócić uwagi na dominującą czerwień.

M: Pracowałem kiedyś z taką bardzo fajną fotografką Sylwią Ł. i zastanawialiśmy się nad stylistyką sesji, w jakim klimacie tą sesję utrzymać. Pojawił się temat koloru czerwonego, czarnego i złotego, ponieważ wydaje mi się że to są najciekawsze i najbardziej niepokojące połączenia. Z jednej strony mroczne, ale przyciągające uwagę i bardzo klasyczne. Uzgodniliśmy z Sylwią, że w tym kierunku sesja będzie prowadzona.

D: Zwłaszcza, że Sylwia jest fotografką studyjną i jej fotografia jest bardziej portretowa. Tak jak patrzyliśmy ona ma takie ciągoty trochę gotyckie, ale te jej portrety często są ikonograficzne. I te czerwone i złote motywy wiążę właśnie z tymi ikonami. Prawda w historii ikony były też błękity itd. Generalnie widzieliśmy jej portfolio i nam się mega spodobało. Tutaj chodzi bardziej o estetykę niż jakiś wymiar symboliczny, ponieważ raczej nie siedzimy w symbolice.

M: Generalnie zależało nam na sesji zdjęciowej, która będzie neutralna pod względem przekazu, ale żeby stylistyka była dosyć przykuwającą uwagę. Z racji tego oddaliśmy się w ręce Sylwii i jeszcze Magdy P., która się zajmowała naszą stylizacją. Oddaliśmy się w ręce profesjonalistów.

Jak powstał teledysk „Honey, bye, bye”?

M: Szczerze to szukaliśmy jakiegoś motywu, który można by było powiązać z tekstem. Tam są takie słowa, jak „ja Ciebie opuszczam”, „rób co chcesz”, „mam Ciebie dość” mniej więcej w takim uproszczeniu. Całość miała być komiczna i trochę przyciągająca uwagę, ale też szukaliśmy czegoś, co jesteśmy sami w stanie zrealizować. Przegrzebaliśmy garderobę i okazało się, że mamy płaszcze szpiegowskie i zorganizowaliśmy resztę rekwizytu. No i pomyśleliśmy, że faktycznie, skoro piosenka jest o „Honey, bye, bye”, czyli pożegnaniu się z kimś, no to będziemy szukać takich możliwości zarówno pozbycia się tej osoby – wybuchająca maskotka, a z drugiej strony elementy szpiegowania tej drugiej osoby, czy kontrolowania tej drugiej osoby, trochę taki toxic.

 

D: Bo na ludziach często ciążą takie układy, taki revenge toxic. Skoro nie robię tutaj improwizacji wokalnych na samych dźwiękach, więc potrzebuję mieć jakiś tekst, który zawsze mniej więcej musi mieć jakiś sens. Nie dopatrujemy się i nie szukamy jakiejś głębszej symboliki, ale gdzieś jakiś sens musimy zachować skoro chcemy mieć wokal w piosenkach.

M: Staramy się unikać symboliki, która by nam nie odpowiadała ze względu na nasze wewnętrzne przekonania. Na pewno nie chcemy wiązać naszej muzyki z jakąś funkcjonującą ideologią. Mieliśmy propozycję nagrywania jakichś teledysków, gdzie częścią fabuły byłyby narkotyki, to jest też coś, co nam się nie podoba. A „Honey bye, bye” miał być przede wszystkim śmieszny, trochę taki slapstickowy, nawiązujący do tekstu i podobnie zrytmizowany jeżeli chodzi o akcję.

A „Manipulation”?

M: „Manipulation” było podczas pandemii i było próbą zrobienia klipu, który nawiązywałby troszeczkę do stylu bliesnera i lat 70-tych. Troszkę taki romantic, ale z takim też dziwnym klimatem. Właśnie taki vaporwave. Są tam tłumaczenia po japońsku. Mieliśmy tłumaczkę z Japonii, która przetłumaczyła cały tekst na japoński i te znaki, które się tam pojawiają to jest tekst piosenki po japońsku.

D: Natomiast tu chodziło o wymiar estetyczny. A co do przesłania piosenki, to generalnie jak piszę teksty, nie są one żadnym odzwierciedleniem moich doświadczeń życiowych. Bardziej reakcje emocjonalne w różnych sytuacjach, ale nie są to dokładnie kalki sytuacyjne. Jestem na pewno dosyć uwrażliwioną osobą i mogę się wczuć w klimat, lubię słuchać innych ludzi, więc może czerpię trochę z doświadczeń. Ale tak, głównie świat emocji mnie interesuje, jeśli chodzi o pisanie muzyki. Natomiast często piszę o takich powikłaniach emocjonalnych między ludźmi. „Manipulation” ma takie przesłanie właśnie, że osoba z jednej strony się żegna z kimś, a z innej strony jest tak przywiązania i zmanipulowana, że nie wyobraża sobie życia bez obecności tej drugiej osoby. Szczerze to miałabym teraz przeczytać ten tekst, żeby dokładnie o tym opowiedzieć, dlatego że dla mnie słowa w piosenkach są totalnie bocznym torem, dlatego że rytmika tekstu jest nośnikiem melodii. Dla mnie zawsze pierwsza jest muzyka, harmonia łączenia akordów, melodia wokalu, a później jakby wpada jakiś temat, więc nie czuje się w ogóle tekściarzem.

Cała Wasza dyskografia jest w języku angielskim, oprócz singla „Aerozole”.

M: To był właściwie taki dziwny eksperyment.  Wydaliśmy pierwszą piosenkę po polsku i ona się dosyć fajnie przyjęła. Oczywiście był problem z promocją jej na Zachodzie, ale w Polsce dosyć dobrze się przyjęła. Dla mnie na przykład to było wyzwanie, jeżeli chodzi o próbkę wokalu. Zupełnie inaczej obrabia się wokal angielskojęzyczny, ponieważ polski jest bardzo szeleszczącym językiem. Ale było to fajne, chcieliśmy zrobić coś innego. Ten sam duet, ci sami ludzie, ale utwór brzmi zupełnie inaczej, nawet ten głos jest zupełnie inny. Zastanawialiśmy się nad wersją angielskojęzyczną tego utworu, ale w końcu odpuściliśmy, bo wolimy stworzyć coś innego. Z drugiej strony wydaje mi się, że angielskojęzyczny tekst by zabił klimat tego pierwowzoru.

D: Właśnie to jest ciekawe, że niby jest ten sam skład brzmień, których używamy, ten sam wokal, ale w innym języku to brzmi całkiem inaczej. Nie wykluczamy, że będzie więcej piosenek w naszym ojczystym języku, natomiast wychowałam się na zachodnich wykonawcach. Jak byłam dzieckiem i nie wiedziałam o czym śpiewają, to zaczęłam po prostu sama się uczyć angielskiego, żeby zrozumieć. Cały czas siedzę w tekstach anglojęzycznych, nie uważam się za wybitnego tekściarza anglojęzycznego i native`a, ale po prostu ta melodia jest dla mnie dużo bardziej naturalna. Chociaż możliwe, że dlatego, że scena generalnie jest zdominowana przez język angielski.

M: Ja mam wrażenie, że są takie gatunki muzyczne, które się dużo lepiej trzymają pewnego języka. Jest ten język bardziej charakterystyczny dla konkretnego gatunku muzycznego. Angielski lepiej się wpasowuje w klimat madeelektroniki, niż polski.

Słyszałam, że planujecie publikację nowego singla.

M: „Meduza” jest naszą najnowszą piosenką, ale teraz troszeczkę opóźniamy premierę, bo szukamy wytwórni, która mogłaby się nią zainteresować. Piosenka jest inspirowana latami 80-tymi, zarówno jeżeli chodzi o wykorzystanie syntezatorów, jak i dzwony rurowe. Troszeczkę utwór ma taką pompatyczność od strony instrumentalnej. Momentami jest cięższy ze względu na obecność gitar rytmicznych, które są dosyć mocno przesterowane. Tekst jest po angielsku. I opowiada o…

D: Znowu tutaj wchodzimy w sferę emocji. Najpierw był tekst, a później zastanawialiśmy się nad tytułem. Tekst jest o człowieku w dorosłym życiu, który nie potrafi sobie znaleźć miejsca i wytłumaczyć różnych sytuacji życiowych, dlatego że miał taki dosyć spory deficyt emocjonalny w dzieciństwie np. pod wpływem tyranicznych rodziców, despotycznego wujka, jakichś innych toksycznych relacji. I nie potrafi rozpoznać intencji człowieka, z którym się spotyka już w dorosłym życiu, nie potrafi się jakoś tak rozeznać. Ta spuścizna z dzieciństwa, deficyt emocjonalny i dramaty wewnętrzne mają wpływ na jego późniejsze wybory życiowe. Dopiero później zastanawialiśmy się nad tytułem i pomyślałam, że jest właśnie takie stworzenie jak meduza, która wytwarza tą chmurę toksyczną, albo jakiś tam jad. I tak sobie myślę, że faktycznie tacy ludzie potrafią być takimi meduzami. Co ciekawe meduza działa na odległość, a toksyny ludzkie mogą działać nie tylko w przestrzeni, ale długofalowo w czasie.  Ta tematyka jest po prostu taką ludzką tematyką. Każdy z nas żyje w świecie emocji i każdy z nas obraca się wśród ludzi, a te relacje mają znaczący wpływ. Zainspirowaliśmy się Mikem Oldfieldem i jego serią „Tubular Bells”, wykorzystaliśmy nawet taki instrument, bo też kiedyś bardzo lubiłam słuchać początków „new age music”.

M: Mieliśmy kilka pomysłów na teledysk. Bardzo nam się podobają takie formy abstrakcyjne, nie fabularyzowane, na zasadzie obrazu. Czyli efekt bardziej wizualny, a nie scenariuszowy. Natomiast cały czas się zastanawiamy, jakie efekty chcielibyśmy uzyskać i czy może będziemy nagrywać go sami czy z czyjąś pomocą. Czy pójdziemy w takie bardziej mroczne klimaty, czy totalnie nie związane z tekstem. Bardzo nam się też podobają takie zabiegi, gdzie fabuła piosenki, czyli ta warstwa tekstowa mówi o czymś, a obraz jest całkiem inny. Troszkę go uzupełnia, ale nie w stu procentach. Zastanawialiśmy się też nad wykorzystaniem sztucznej inteligencji i możliwości kreowania przez nią jakichś obrazów na podstawie tekstu. Właśnie okładka została zaprojektowana przez AI i wyszła super.

Jakie macie stanowisko wobec współpracy z innymi artystami?

M: Mamy teraz kontakt z zespołem z Ukrainy, też duet Velür, aczkolwiek oni teraz przebywają w Niemczech. Planujemy taką mini-trasę koncertową w Polsce. Myśleliśmy o Krakowie, Katowicach, Poznaniu, Warszawie, Łodzi, czyli tam gdzie odbiór muzyki elektronicznej jest widoczny. Jest to na razie w bardzo wczesnych planach i jesteśmy na etapie rozmawiania z klubami w Polsce. Velür właśnie ma taki sam setup jak my. A jeżeli ogólnie, to jesteśmy jak najbardziej otwarci na jakieś propozycje, wspólne granie, uzupełnianie się, supportowanie itd.

Wywiad z Kamilem i Julią z zespołu Planety

"Na pierwszą płytę to się chyba czeka całe życie".

Planety to młody „pandemiczny” zespół ze Zduńskiej Woli. Ich muzyka to delikatny alternatywny pop z elementami folku i jazzu. Niedawno udało im się spełnić jedno ze swoich największych marzeń, czyli nagranie debiutanckiej płyty pod tytułem „W poszukiwaniu zagubionego świata”. Na krążku znalazło się 11 utworów o poszukiwaniu sensu, swojego miejsca w świecie i czerpania z niego radości pomimo wielkiego nim rozczarowania. Album posiada znamiona albumu koncepcyjnego, w którym motywy muzyczne i tekstowe przewijają się przez wszystkie utwory, tworząc kompletną historię. W skład zespołu wchodzi: Julia Wojtaszek – śpiew, flet, Kamil Kaczmarek – gitary, śpiew, teksty, Marcin Jagiełło – instr. klawiszowe, Mateusz Klinger – bas, Patryk Sowała – perkusja.

Porozmawialiśmy z Julią i Kamilem na temat ich pierwszej płyty „W poszukiwaniu zagubionego świata”, a również oczekiwaniach, planach i marzeniach:

Julio, jak Ci się udaje łączyć dwie zupełnie różne dziedziny swojego życia?

J: Myślę, że to wcale nie jest takie trudne, bo to są dwie różne dziedziny. Generalnie to są po prostu takie rzeczy, w których mogę zobaczyć coś innego, odczuwać inne emocje, więc to też jest fajne. A jeżeli chodzi o godzenie, to nauka jednak jest moim obowiązkiem, póki co muszę to godzić. Później się zobaczy jak to będzie. Chemia jest takim kierunkiem, którym można się bawić. W laboratorium robię nowe rzeczy to jest zupełnie co innego, a muzyka jest czymś takim, gdzie mogę się oderwać od rzeczywistości.

Kamil, to właśnie Ty odpowiadasz za te wszystkie poetyckie teksty. Skąd czerpiesz inspiracje na taką magię słów?

K: Czy są poetyckie to nie wiem. Staram się, żeby nie były prostackie, nie mylić z proste, bo proste to akurat zaleta, najważniejsze żeby nie były o niczym. Uważam, że można w bardzo ładny  i skomplikowany sposób mówić o rzeczach bardzo prostych i można też w bardzo prosty sposób mówić o rzeczach skomplikowanych. Ogólnie piszę teksty bardzo długo i  jestem dla siebie bardzo surowy w tej materii. Jeden tekst potrafię poprawiać wiele razy zanim będę z niego zadowolony, a jeśli mi się nie uda to go po prostu  wyrzucam do kosza. Mam wiele zeszytów z tekstami, z których nie jestem zadowolony i nigdy się piosenkami nie staną.

Może tak całkiem do kosza to nie…

K: No tak się zdarza, bo czasami jest tekst, który leży dwa lata i czegoś mu brakuje i nagle to jedno słowo, które wszystko zmienia, którego szukałem wpadnie do głowy w najmniej oczekiwanym momencie. Tak było np. z piosenką „Niepogoda”, długo mnie męczyła, a wers, którego mi brakowało-czyli początek refrenu „Marznący wiatr nasila się Zapowiada nam niepogodę” wpadł mi do głowy, kiedy odkurzałem. Wtedy natychmiast przerywa się cokolwiek się robi i biegnie się zapisać pomysł.

W swojej twórczości łączycie różne gatunki jak np. pop, który się uważa za muzykę bardziej dla każdego i jazzowe brzmienia, których grono odbiorców jest znacznie mniejsze.

K: Na pewno nie jest to zamierzone działanie. Przede wszystkim chcemy, żeby ta muzyka podobała się nam, a jak podoba się nam to znaczy, że może jeszcze komuś się spodoba. Mamy bardzo różne gusta muzyczne w zespole. Kiedyś tak rozmawialiśmy o tym i próbowaliśmy znaleźć takiego artystę, którego słuchamy wszyscy i nie ma takiego. Najbliżej tam właśnie w okolice popowo-funkujące. Pewnie wszyscy jesteśmy w stanie wymienić Bruno Marsa, albo Johna Mayera, ale ogólnie słuchamy bardzo różnej muzyki. To co jeden uważa za swoich idoli, dla innych jest w ogóle nie do przełknięcia. Ja np. bardzo się inspiruję taką starą muzyką rockową z lat 60-tych, a wiem, że reszta nie podziela tej mojej pasji do Dylana i Beatlesów. Ogólnie wydaje mi się, że mam starą duszę, na to wygląda. To jest muzyka, która powstała długo przed tym zanim ja się urodziłem. W sumie to jest muzyka, która powstawała kiedy rodzili się moi rodzice. Nie wiem skąd takie zamiłowania, ale coś bardzo mi się w tym podoba. Wydaje mi się, że cecha, która łączy nas wszystkich to to, że jesteśmy melodystami. Że uważamy, że melodia to jest jakiś najważniejszy nośnik muzyki. Nie szukamy jakichś skomplikowanych podziałów rytmicznych itd, a po prostu piszemy piosenki, które mają nośną melodię, którą można łatwo powtórzyć, a cała reszta harmoniczna to jest wypadkowa naszych gustów. Najbardziej jazzującym z nas jest nasz klawiszowiec Marcin. Myślę, że to słychać. On jest fanem takiej muzyki i bardzo dobrym pianistą. Wykorzystujemy z premedytacją jego umiejętności.

Julio, a Ty mogłabyś wymienić jakichś swoich muzycznych idoli?

J:Ja bardziej słucham muzyki takiej, która jest teraz gdzieś tam w modzie. Rzadko wracam do  takich klasyków, chociaż się zdarza. U mnie to na pewno Mela Koteluk, Dawid Podsiadło, Sanah, czyli najbardziej popularni teraz artyści.

K: Nie bez powodu popularni.

J: No i słucham w ogóle wszystkiego. Jak by ktoś się mnie zapytał, czego ja słucham, to chyba nie byłoby takiego gatunku muzycznego, którego nie przełknę. Chyba, że disco polo, ale do tego lubię się pobawić, więc nie jest też źle. No tak jak mówię, tych trzech artystów, na pewno, a reszty też chętnie posłucham, ale mniej.

Ostatnio wypuściliście swoją pierwszą płytę. Pracowaliście nad nią cały rok, tak?

K: Nawet dłużej. Zależy, który moment przyjąć za początek pracy nad płytą. Wiadomo, że utwory na pierwszą płytę powstają bardzo długo. Tak naprawdę wybierane są najlepsze rzeczy z przeciągu kilku lat od kiedy zespół istnieje. Przed wydaniem płyty graliśmy ze sobą 2 lata. Jesteśmy zespołem pandemicznym.

J: Jak Covid się zaczął, to my zaczęliśmy, więc łatwo to policzyć.

K: Więc nie graliśmy żadnych koncertów z publicznością, bo bie było wolno i graliśmy same takie online`owe rzeczy w różnych miastach. Więc to dwa lata razem z pisaniem piosenek. A tak na poważnie rok temu stwierdziliśmy, że nagramy płytę. Też jesteśmy trochę w rozjazdach i nagrywaliśmy ją na raty. Najpierw nagraliśmy bębny. Poszliśmy tam wszyscy i graliśmy w studio razem, ale z planem rejestracji tylko bębnów bo na więcej nie było warunków i tak po troszku dogrywaliśmy co tam się dało. Moim zdaniem wyszło to na plus, bo pewne rzeczy można było przemyśleć i zmienić. Nie było to takie „O, nagramy” i jest gotowe, a później byśmy słuchali i zastanawiali się, że może można było coś tu zrobić inaczej. Chociaż pewnie zaaaawsze jest takie coś. Przychodzą nowe pomysły i można zrobić inaczej. Ale wielu ludzi mądrzejszych od nas i bardziej doświadczonych mówi, że lepsze jest wrogiem dobrego, i że nie wolno myśleć w ten sposób, żeby poprawiać w nieskończoność. Ogólnie jesteśmy zadowoleni z efektu. To był ciężki, ale dobry rok.

Chyba o wiele lepszy od tych pandemicznych…

K: No zdecydowanie lepszy. Mogliśmy w końcu pokazać się na żywo jakiejś szerszej publiczności w kilku miejscach. I to jest bardzo fajne grać muzykę na żywo i chcielibyśmy grać jak najwięcej, a to nie jest łatwe.

J: Chociaż ten rok pandemiczny mimo wszystko wyszedł dla nas na dobre, bo dużo graliśmy takich online`owych rzeczy. Wtedy też wygraliśmy festiwal Garaże i graliśmy w Narodowym Centrum Polskiej Piosenki w Opolu. Więc też się trochę działo dobrego, ale wiadomo, że lepiej gdzieś się pokazać na żywo i mieć kontakt z naszymi odbiorcami.

K: Bardzo chętnie przyjedziemy w każde miejsce w Polsce.

Jak byście porównali doświadczenia z nagrań studyjnych i występów na żywo?

J: Ja na pewno powiem tyle, że zawsze jak kliknęliśmy przycisk do nagrywania to gdzieś tam się bardziej stresowałam i było to dla mnie bardziej ograniczające. Jak gramy koncerty, to po tej pierwszej piosence już ten stres mija i mogę już, tak powiem poetycko, rozwinąć skrzydła.

K: Granie na żywo jest bardziej emocjonalne i za każdym razem te piosenki wychodzą trochę inaczej, też inne solówki się tam pojawiają. Ta jazzująca część naszej muzyki pozwala nam na taką improwizację w formie. Rzeczywiście jest coś takiego, jak klątwa czerwonej lampki, że w tym studio nagle wszystko jest inaczej.

J: Można śpiewać i się nie pomylić, grać i się nie pomylić, a jak się kliknie ten czerwony guziczek wszystko nagle gdzieś tam siada.

K: Nie wiemy, może to nie jest tak, że wtedy gorzej wychodzi, tylko bardziej się skupiamy na tym, żeby było idealnie. Na koncercie zwraca się mniej uwagi, kiedy palec się omsknie czy gardło na chwile uschnie. Przede wszystkim liczy się całość tego przekazu, a jednak jak się nagrywa to każdy koncentruje się tylko na tym swoim elemencie. Jedna i druga rzecz jest bardzo przyjemna. Osobiście ja lubię siedzieć w studiu. Powoli też przymierzamy się do nagrywania nowego materiału. Tak wstępnie, bo on dopiero powstaje, ale takie rybki trzeba już powoli nagrywać.

Jak się czuliście, albo może wciąż się czujecie po tym jak już było wiadomo, że wszystko jest gotowe do wypuszczenia waszego pierwszego albumu w świat?

K: Ja byłem bardzo podekscytowany. Na pierwszą płytę to się chyba czeka całe życie. Jak ktoś sobie założył dawno temu, że chce po prostu grać muzykę, a w moim przypadku to się stało bardzo wcześnie. Swój pierwszy zespół z kolegami założyłem w szkole podstawowej. Było ich mnóstwo, wiadomo były to szczeniackie zespoły i wybryki i o różną muzykę się otarłem. No ale zawsze gdzieś z tyłu głowy było, żeby w końcu nagrać tę płytę. To jest jakby zwieńczenie bardzo ciężkiej pracy. Jak zaczęliśmy grać z Planetami, po raz pierwszy miałem takie wrażenie, że w końcu wszystkim zależy tak jak mnie, i że to wyjdzie. Jakoś złapaliśmy taką energię, no i wyszło. Jestem podekscytowany. Tym bardziej lubię słuchać tej płyty. Wielu muzyków mówi, że oni nie słuchają swojej muzyki, bo już się jej nasłuchali jak tworzyli. To jest dla mnie trochę dziwne, bo to jest jakby kucharz ugotował danie i nie chciał go jeść. To jest takie trochę okłamywanie tych ludzi, bo dlaczego, bo nie smakuje Ci? Nie rozumiem tego, ja bardzo lubię słuchać tej płyty.

Jaka piosenka z albumu jest osobiście waszą faworytką?

K: Tylko jedna? Chyba nie mam. Te piosenki są ułożone nieprzypadkowo na tej płycie. Staraliśmy się, żeby one opowiadały całą historię i wydaje mi się, że ta płyta najlepiej smakuje, jak słucha się jej od początku do końca. Dla wprawnych słuchaczy są poukrywane tam pewne motywy, które się powtarzają w różnych piosenkach. To taka melodyczna zagadka. Szukajcie. Ona jakby cała tworzy 48-minutową piosenkę w 11 rozdziałach. Te motywy są dobrze ukryte. Akurat 2 marca miała 50 rocznicę powstania piękna i chyba pierwsza prawdziwa płyta koncepcyjna „The Dark Side of the Moon” zespołu Pink Floyd. I ona też tak była napisana. Chociaż możliwe, że nie pierwsza, bo pierwszą była chyba Sgt. Pepper Beatlesów. Słucham właśnie takiej muzyki i bardzo mi zależało na tym, żeby troszeczkę konceptualnie do tej płyty podejść. Wiadomo, że to nie jest bardzo koncepcyjne granie, bo nieraz na tych płytach nie słychać kiedy jeden utwór się kończy a kiedy zaczyna drugi. Tutaj jest to troszkę delikatniej.

Wolicie granie dla większego czy kameralnego grona odbiorców?

J: Festiwal właśnie graliśmy online, czyli tam w ogóle nie było publiczności i to było trudne. W sensie  była ale przed komputerami i telewizorami.

K: Graliśmy takie koncerty typu jakieś tam festyny czy Pociąg do Kolumny. Wydaje mi się, że duże sceny z taką publicznością, która liczy kilkaset osób to jest inna energia ogólnie. Takie koncerty gra się bardziej energetycznie i ma się ochotę grać więcej żywych piosenek, albo nawet te wolniejsze tak bardziej dynamicznie. Natomiast kameralne granie w małych miejscach skłania właśnie do trochę innej energii. Stworzenia takiego klimatu odpoczynku. Bardzo lubię jak jest taka możliwość, żeby  na naszych koncertach można było usiąść. Bo wydaje mi się, że to nie do końca jest muzyka, której dobrze słucha się na stojąco. Np. nie wyobrażam sobie jechać na koncert Guns N` Roses, albo innego rockowego zespołu i siedzieć. A z drugiej strony lubię jeździć jako słuchacz na koncerty muzyki ambientowej, gdzie mogę po prostu sobie usiąść na trawie, albo się nawet położyć i zasłuchiwać się w te dźwięki. I jest inaczej. Jednak chyba wolę te małe sale.

Może się jednak zobaczymy w tym roku na jakichś scenach festiwalowych?

K: Planujemy, tylko czy festiwale planują nas zaprosić. Obecnie się staramy tylko, że brakuje nam czasu, wiedzy i umiejętności. Właśnie z tego powodu ostatnio jesteśmy bardzo zadowoleni, bo w końcu znaleźliśmy człowieka, który chce nam w tym pomóc. Miejmy nadzieję, że będzie większy odzew. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nieznanej i dobrej muzyki jest dużo i każdy chce grać na tych festiwalach. Komisje, które dopuszczają te zespoły mają nie lada orzech do zgryzienia. Ale my chcemy, zobaczymy, czy nas będą chcieli. Ogólnie plan jest taki, jak nie drzwiami to oknem. Na pewno będziemy się wszyscy starali, żeby pokazać się jak najszerszej publiczności.

Macie może jakieś wymarzone miejsce do grania?

K: Na razie mi się wydaje, że każde jest wymarzone. Bo czasami można się zaskoczyć, pojechać na jakiś duży festiwal, ale być zawiedzionym. Z innej strony, można wystąpić w jakimś małym domu kultury niedużego miasta i trafić na tak podatny grunt, że taki koncert będzie niezapomniany. Każdy pewnie by powiedział, że chce zagrać koncert na Wembley albo Stadionie Narodowym. No życzę nam tego. Gramy muzykę po polsku i tak raczej zostanie, bo ja nie potrafię tak dosłownie wyrażać tego co myślę w języku obcym.. więc Wembley odpada.

J: W języku obcym trzeba by było pisać bardziej proste te piosenki.

K: Tak. Więc raczej nasza publiczność jest polskojęzyczna. Myślę, że osobie, która po polsku nie mówi ta muzyka nie będzie się wydawała na tyle atrakcyjna bez zrozumienia tekstu. Chociaż może, no są takie przypadki, jak np. zespół Sigur Rós, który śpiewa w języku islandzkim i jest znany na całym świecie, mimo tego że nikt nie rozumie o czym oni śpiewają. Ja np. uwielbiam ich i nie wiem kiedy on śpiewa prawdziwe słowa, a kiedy robi „lalalala”.

Planujecie współprace z innymi artystami?

J: Jesteśmy otwarci

K: Bardzo chętnie. Jest wielu artystów w Polsce, którzy nas inspirują, z którymi mamy gdzieś kontakt i bardzo chętnie nagralibyśmy jakąś wspólną piosenkę. Bardzo chciałbym nagrać współpracę z Jakubem Skorupą, bardzo mnie ten człowiek ostatnio inspiruje. On teraz powolutku wypływa na szersze wody i staje się bardziej rozpoznawalnym artystą. Dostał Bestsellera Empiku za odkrycie roku. A z takich bardzo znanych gwiazd to bardzo chciałbym zaśpiewać z Edem Sheeranem.

Kateryna Shmorgun

Propozycje na lato

Nie tylko muzyczne propozycje na lato. Festiwale, koncerty, imprezy plenerowe.

Ostatnie relacje

Kraft – Mamy się czym pochwalić

Kraft – Mamy się czym pochwalić

Wywiad z Pawłem Leszczyńskim.

Tuż przed rozpoczęciem XV Warszawskiego Festiwalu Piwa FuninPoland porozmawiał z jego twórcą i animatorem – Pawłem Leszczyńskim.

Paweł, za nami 14-sta edycja Warszawskiego Festiwalu Piwa, która pod względem frekwencji pobiła rekord, od czasu otworzenia się imprez po pandemii – ponad 17 000 ludzi przewinęło się przez stadion Legii, w tym coraz więcej gości z zagranicy i to takich, którzy przyjechali tylko na festiwal. Czy taki od początku był wasz cel?

Nie do końca. Na samym początku baliśmy się trochę zaprezentować to od czego zaczynaliśmy. Festiwal rozwijał się równolegle z polskimi browarami a początki piwa rzemieślniczego w Polsce też nie były jakieś super. Te nasze pierwsze festiwale, trzeba przyznać, to była jedna wielka improwizacja. Uczyliśmy się podobnie jak sami piwowarzy. Byliśmy mocno zafascynowani tym, co się dzieje za granicą. Jeździliśmy dużo na inne imprezy żeby podejrzeć jak to robią inni, w jakich formułach takie festiwale się odbywają, ale potem i tak wiele rzeczy musieliśmy wymyślać sami.

Jak z tej perspektywy czasowej byś określił punkt w jakim jesteście? Jak Warszawski Festiwal Piwa wygląda dziś w porównaniu do tego co widziałeś za zagranicą?

Nie chcę porównywać do tego co było wcześniej ale może porównam do tego co jest w tej chwili.  
Myślę, że jesteśmy dziś jednym z najlepszych piwnych imprez w Europie.  Nieskromnie powiem, że nie znam tak dużej imprezy, która byłaby lepsza. Osobiście bardzo cenię małe imprezy, klimatyczne, ekskluzywne o których w ogóle mało kto słyszał.  
Natomiast co do naszego festiwalu, to chcieliśmy go od samego początku stworzyć jako coś wyjątkowego, żeby tu były rzeczy których jeszcze nikt nigdzie nie przeżył. By była tu atmosfera jakiej jeszcze nie było. By wrócić z takiego festiwalu i opowiadać – “Wow, byłem w saunie na stadionie Legii, piłem piwo wymrażane, jadłem takie niesamowite rzeczy jakich jeszcze nie jadłem” 
Żeby to było przeżycie, żeby to była magia. Myślę, że udało nam się stworzyć unikalną imprezę którą trudno porównywać do tego co jest za granicą, bo też nasz rynek piw kraftowych zrobił ogromny skok jakościowy.
 

Były na Warszawskim Festiwalu browary z różnych krajów; tej wiosny przyjedzie aż 5 z Francji. Skąd i dlaczego ten kierunek? 

We Francji jest grubo ponad tysiąc browarów, czyli dużo więcej niż w Polsce. Większość z nich to są małe lub bardzo małe browary o różnym stopniu jakości. Trudno tam znaleźć naprawdę dobry kraft. Teraz zgłosiło się do nas Stowarzyszenie, które chce promować francuskie piwowarstwo za granicą. Im bardzo zależało aby pokazać to co potrafią – w Polsce, właśnie w Warszawie. To jest 5 różnych browarów, każdy reprezentuje coś innego. Ja nie chcę mówić, że się znam na francuskiej scenie piwnej ale myślę że taka wizyta będzie z korzyścią i dla nich i dla nas. Będziemy mieli okazję poznać nowe rzeczy a z drugiej strony możliwość pokazania się.

Festiwal doczekał się swojej renomy, jak wspomnieliśmy ubiegłoroczny był rekordowy pod względem publiczności, przyjeżdżają na niego specjalnie fani kraftów nie tylko z całej Europy, a wciąż chcecie promować go za granicą. 

Wydaje nam się, że to jest bardzo potrzebne. To jest kilka kwestii. Z jednej strony jak już wspomnieliśmy mamy się już czym pochwalić a z drugiej, o czym też mówiłem, praca nad wizerunkiem i promocją – to jest proces ciągły. Coś co musi trwać cały czas. Wreszcie chcemy też naszym browarom pomóc pokazać się na zewnątrz. Dać im możliwość dodatkowej promocji, reklamy, poprzez takie bezpośrednie spotkania. Chyba w żadnej innej branży takie bezpośrednie spotkania, relacje nie są tak ważne jak w świecie piw kraftowych. Zresztą nie tylko piw, bo jak wiadomo otworzyliśmy się na świat cydrów, miodów, pośrednio regionalnej gastronomi. W sumie nie chodzi tylko o piwo, ale o nas. O browarników, tych pasjonatów, publiczność, by sprzedać w ten sposób całą kulturę, którą żeśmy wszyscy stworzyli. 

Czy to nie jest tak, że większość tych zagranicznych festiwali skupia się tylko i wyłącznie na piwie, a Warszawski Festiwal właśnie robi coś innego. 

To jest dosyć różnie bo spotkałem też takie, które mają dość dużo innych imprez towarzyszących. Na przykład w Portugalii jest festiwal w którym jest jedna wielka impreza uliczna. Tam didżej gra na krużgankach kościoła co u nas byłoby nie do pomyślenia.  
Ale myślę że my mając jedne z najlepszych piw na świecie, wykształconą i dojrzałą całą otoczkę, kulturę piwną staramy się brać i przedstawiać to co jest najfajniejsze. Całą tą inkluzywność, to że się bawimy razem, rozmawiamy i chcemy dzielić się fajnymi rzeczami. 
Wybieramy produkty które mają jakąś historię, duszę czyli wszystko to co jest związane z pracą rąk ludzkich czyli szeroko rozumiane rzemiosło. Dlatego nam, browarnikom kraftowym, tak blisko jest do innych rzemieślników – tych którzy robią miody, cydry, sery, tekstylia i wiele innych wspaniałych rzeczy.

Mamy wrażenie, że już doszliśmy do takiego etapu, kiedy przestaliśmy się wstydzić naszych piw, a zaczynamy się przekonywać do tego, że nasze piwo na tle świata jest tym czym powinniśmy się chwalić. 

Masz całkowitą rację. Teraz to już jest zupełnie światowy poziom choć jeszcze 4 lata temu tak nie było. Trzeba na to spojrzeć trochę szerzej, choćby pod tym względem jak zmieniła się sama Warszawa. Teraz to już jest zupełnie inne miasto niż kilka lat temu i nie mam tu na myśli architektury ale całą tą strefę gastronomiczną związaną z jedzeniem i piciem. Można było przyjechać, pójść do fantastycznej restauracji a ktoś niezaznajomiony mógł trafić do czegoś co restauracją nie powinno być nazywane. Taka osoba wracała i mówiła, że jedyny plus to że było tanio. My jeszcze bardzo dużo musimy się uczyć. Jeszcze 10 lat temu trzeba było długo szukać, żeby znaleźć dobrą restaurację z dobrym jedzeniem czy piciem. Dziś będąc tu w centrum, pewnie jak bym na ślepo rzucił kamieniem to trafię do jakiegoś fajnego lokalu, który serwuje nie tylko dobre piwo. 
Oczywiście wciąż nie wszystkie browary są doskonałe, musimy się dużo uczyć ale patrząc na to jak się zmieniła nasza gastronomia, browarnictwo to postęp naprawdę jest ogromny. Bez wątpienia nie tylko nie mamy się czego wstydzić ale wręcz mamy się czym pochwalić. Ale o tym trzeba mówić, pisać, trzeba to promować bo to jest proces ciągły. Samo się to nie zrobi. 
Dziś mamy dobre piwa, dobry sprzęt, młodych zdolnych piwowarów, którzy uczą się z każdym rokiem bardzo szybko i dużo jeżdżą po świecie…. no i mamy też tradycję o której nie można zapominać.  
Na przykład Dzień Porteru Bałtyckiego wymyślony przez Marcina Chmielarza. To jest niesamowita historia, coraz bardziej popularna w Europie i chyba każdy przyzna, że w Polsce warzymy najlepsze Portery bałtyckie.
 

Propozycje na lato

Nie tylko muzyczne propozycje na lato. Festiwale, koncerty, imprezy plenerowe.

Ostatnie relacje

Nadchodzące Wydarzenia

Wywiad Midsommar

Wywiad z basistą Midsommar – Karolem Grabiasem na Off-Festival 2022

Midsommar to nie tylko tytuł sensacyjnego filmu Ari Astera, ale i polski zespół, który tworzy muzykę z pogranicza dream popu i shoegaze. W 2021 roku opublikował swoją debiutancką EP-kę „The Dream We Had”. Biorąc pod uwagę tylko dyskografię, wydaje się, że ten zespół nie ma zbyt dużego doświadczenia. Ale staż, jak się okazuje nie gra roli, kiedy każdy szczegół – od nazwy zespołu do każdej kolejnej nagranej studyjnie piosenki jest dokładnie przemyślany. Te gatunki muzyczne, które szczyt swojej popularności miały jeszcze w latach 90-tych, nie przejęły się wtedy w Polsce. Ale możliwie, że akurat teraz polska publiczność już dojrzała do tego, żeby doceniać dream popową delikatność z shoegazowym, szorstkim przesterem. W ostatnich latach pojawia się coraz więcej zespołów posuwających się w podobnych gatunkach muzycznych i jednym z nich jest Midsommar, który od niedawna ma nową wokalistkę Valentinę.

Po koncercie redakcja FunInPoland przeprowadziła wywiad z Karolem Grabiasem, który nie tylko gra na bas gitarze, ale odpowiada za kontakt z mediami. Poniżej jego zredagowana treść:

« of 2 »

Jakie masz wrażenia po występie?

Myślę, że po różnych naszych koncertach ten był jednym z najlepszych. Było nam niesamowicie miło, że Artur Rojek zaprosił nas na OFF-Festival. Nie raz na naszych social mediach pisaliśmy, że to jest miejsce, w którym naprawdę chcielibyśmy wystąpić, ponieważ od lat jesteśmy fanami OFF-Festivalu. Wiemy, że w sercu Artura Rojka specjalne miejsce zajmuje muzyka shoegaze i dream pop, czyli ta brytyjska niezależna scena, takie zespoły jak „Slowdive” i „My Bloody Valentine”. Więc wystąpienie na OFF-Festivalu ma dla nas rodzaj szczególnego namaszczenia przez osobę, która na polskiej scenie ma wymiar kogoś, kto jest najważniejszym kuratorem muzyki. Myślę, że koncert oceniamy wszyscy pozytywnie. Raczej dobrze wypadliśmy technicznie, dobrze nam wypadła energia między członkami zespołu, więc jesteśmy bardzo zadowoleni.

A Ty osobiście bardziej preferujesz mniejsze eventy czy duże festiwale?

Dużych festiwali Midsommar nie ma za sobą zbyt wiele, więc to jest tak naprawdę nasze pierwsze doświadczenie z dużą publicznością i dużą sceną. Różne rzeczy wchodzą w grę. Duże festiwale mają to do siebie, że są lepiej nagłośnione. Jest lepsza przestrzeń od takiej strony techniczno-wizualnej – jest więcej miejsca, żeby poruszyć się na scenie, jest więcej osób, które odpowiadają za dźwięk i wizualia. Z jednej strony można swobodnie się poczuć pod względem, że ktoś opiekuje się Tobą jako zespołem, ale z drugiej strony małe koncerty mają ten specyficzny urok, że z dźwiękowcem przebijesz piątkę, po 5 minutach jesteście na Ty, publiczność to jest w 50 % znajomi Twoi, dziewczyny, ludzi z zespołu i możesz się poczuć bardziej swobodnie. Jedne i drugie mają swój urok. Ale chyba kiedy jest duża publiczność, kiedy ludzie przychodzą nie tylko dlatego, że znają członków zespołu i td, wtedy ta energia jest bardziej zacięta, jest więcej w tym jakiegoś takiego muzycznego dramatyzmu.

W środku lipca Midsommar dał post na social mediach, że macie znaczące zmiany w zespole, bardzo poetycko biorąc pod uwagę nazwę waszego zespołu. Oprócz tego, Valentina zaznaczyła, że to jest bardzo ciekawa historia i kiedyś o tym pogadamy, to może akurat nastąpił ten czas?

Pogadać o zmianach? Sprawa wyglądała tak, że nasza poprzednia wokalistka Alia Fay, którą oczywiście bardzo cenimy i bardzo szanujemy, w pewnym momencie doszła do wniosku, że chce postawić na karierę solową. Pojawiły się u niej jakieś plany wyjazdu zagranicę, nie chcę za dużo tego zdradzać. No i w tym momencie wiedząc już, że jesteśmy zaproszeni na duże festiwale, mając już plany, żeby nagrać płytę długogrającą, stanęliśmy przed dosyć dużym wyzwaniem jako zespół – musimy znaleźć nową wokalistkę. Zespół, który opiera się zasadniczo na dwóch filarach muzycznych, czyli z jednej strony bardzo charakterystyczna, rozmyta przesterowana gitara i z drugiej strony anielskie eteryczne wokale – to było dosyć duże wyzwanie. Rozpoczęliśmy przesłuchania do naszych partii wokalnych. Dostaliśmy bardzo dużo demówek. Spośród wszystkich, które nadeszły, Valentina należała do grona 2-3 osób, które w ogóle rozumiały tę muzykę. Ciekawe jest to, że Valentina nie słuchała wcześniej tej muzyki, ani shoegaze’u, ani dream popu. Byliśmy dla niej trochę takimi, nie chcę powiedzieć, że mentorami, ale osobami, które wprowadzały ją od strony takiej wiedzy o muzyce, pewnej historii tej muzyki. Ale z drugiej strony jej wrażliwość, jej osobowość, to kim ona jest, sprawiło, że ona bardzo szybko się w niej odnalazła. My nie musieliśmy jej prowadzić za rękę i mówić jakiej używać harmonii, w jaki sposób śpiewać te piosenki, ona bardzo szybko się odnalazła. Też bardzo szybko nawiązaliśmy taką osobistą więź. Przynajmniej między mną a Valentiną. Kiedy zaczęła się wojna nas wszystkich to bardzo mocno dotknęło. Ja w pierwszych dniach wojny byłem na granicy z Ukrainą. Wszyscy w jakiś mniejszy lub większy sposób włączyliśmy się w pomoc Ukrainie. No i kontakt z Valentiną był też takim jakby podaniem sobie dłoni ponad granicą. W tym sensie, że Valentina już mieszka w Polsce od wielu lat, ale ona była taką osobą, która przychodzi stamtąd i mówi nam jak jest. I jest dla nas strasznie ważne, żebyśmy byli również uwrażliwieni na kwestie związane z tym co się dzieje wokół nas. Valentina nie tylko wniosła swoją wrażliwość muzyczną, ale również wrażliwość na to co się dzieje na świecie.

Po OFFie Midsommar gra jeszcze w najbliższym czasie na takich polskich festiwalach jak Soundrive i Great September. Jak myślisz, co spowodowało taką eksplozję Waszej popularności?

To są dwie rzeczy. Z jednej strony myślę, że bardzo starannie podchodzimy do muzyki, którą wydajemy. Są zespoły, które wydają dema, które wydają jakieś epki, które są nieprzetworzone. My nagraliśmy tak naprawdę 5 utworów od jesieni 2021 roku. Co znaczy zespół, który ma 5 utworów na koncie – niewiele. Ale z drugiej strony wypuściliśmy 5 dobrze zmiksowanych, dobrze nagranych utworów, najlepszych z naszego repertuaru. Więc z jednej strony jest dobra muzyka, która jest przemyślana, która jest dobrze zmiksowana, jest wyprodukowana z osobami z naszego shoegaze’owego światka. Michaił Kuroczkin z Petersburga, który wcześniej miksował Blankenberge – bardzo znany rosyjski zespół, grający shoegaze. Z drugiej strony jest bardzo precyzyjna wizja tego, co my chcemy osiągnąć. Ja sam jestem osobą, która pracowała w PR-ze, więc wiem w jaki sposób i do kogo kierować komunikat na temat tej muzyki. Dosyć świadomie i w sposób przemyślany kierowaliśmy komunikaty na temat naszej muzyki do dziennikarzy, do promotorów muzyki, do ludzi z branży muzycznej, których to po prostu interesuje. Wiedzieliśmy, że ta muzyka w Polsce nie zaistniała wystarczająco silnie w latach 90-tych, czyli wtedy, kiedy była popularna, więc mieliśmy pewną silną dźwignię. Mówiliśmy: „My jesteśmy tymi, którzy zasypują próżnię, która jest przez ostatnie 30 lat.” Więc w momencie, kiedy mieliśmy taką silną wizję tego, w jaki sposób siebie prezentujemy i jednocześnie mieliśmy dobrą muzykę, produkt, chociaż nie lubię tego słowa, było nam w pewny sposób łatwo dotrzeć do dziennikarzy, którzy czuli, że pokazujemy coś, czego jeszcze na dobrą sprawę nie było na polskiej scenie muzycznej. Stąd myślę jest to duże zainteresowanie. Muzyka plus świadoma wizja siebie.

Mówisz, że ten gatunek muzyczny w Polsce jeszcze nie zaistniał. Jak myślisz, czy dzięki Midsommar ta muzyka się rozwinie?

Robimy bardzo dużo, żeby tak się stało. Staramy się utrzymywać bardzo dobre koleżeńskie relacje z zespołami, które grają podobną muzykę. Dopiero co przed chwilą graliśmy w warszawskim klubie „Chmury” koncert z zespołami „Oysterboy” i „Duchy”. Oczywiście to są zespoły na szerokim horyzoncie muzycznym, które nie do końca grają taką identyczną muzykę jak my, ale powiedzmy, że poruszają się w podobnej estetyce. Wcześniej graliśmy już koncert z takimi zespołami jak „Strangers in my House”, utrzymujemy przyjazne relacje z zespołami „Zachwyt”, „Bez”, „The hattive Nuts” czy „Kwiaty”. Więc to co się dzieje obecnie na scenie muzycznej w Polsce pokazuje, że jest pewien ruch w stronę tej muzyki. Jest więcej gitar, które są przesterowane i jednocześnie mają pogłos, jest więcej wrażliwości, która właśnie się odwołuje do tego co się działo na początku lat 90-tych w Bristolu w Wielkiej Brytanii. I wydaje się nam, że to jest ruch w słuszną stronę. Artur Rojek, który jest wielkim miłośnikiem tej muzyki przez lata starał się pokazywać polskim odbiorcom zespoły z tej branży, z tej niszy muzycznej, takie jak „My Bloody Valentine”, „Slowdive” czy „Ride”, który grał 2 dni temu na OFFie. No i wydaje mi się, to że jesteśmy tutaj i gramy razem z Arturem Rojkiem to nie jest przypadek. Pokazujemy polskim odbiorcom, że to nie jest muzyka tylko importowana, ale która również w Polsce ma coś ważnego do powiedzenia.

Czemu zdecydowaliście się na to, żeby pisać piosenki głównie w języku angielskim?

To myślę, że był dosyć naturalny sposób. Kiedy nasza pierwsza wokalistka pojawiła się w naszym zespole, to większość jej utworów była po angielsku. Też zakładaliśmy, że nie jesteśmy zespołem, który chce się ograniczyć tylko i wyłącznie do polskiego rynku muzycznego. Nie powiem, że jest w tym jakaś przemyślana strategia eksportowa, po prostu zakładaliśmy, że może będzie nam w ten sposób łatwiej przebić się muzycznie.

Na jakim festiwalu zagranicą chcielibyście szczególnie wystąpić?

Dobre pytanie..(śmiech). No na pewno byłoby świetnie zagrać na Lola Pelusie, ale to są jakieś wielkiemarzenia, marzenia ściętej głowy.

Czy Midsommar są zainteresowani kolaboracją?

Oczywiście, że tak. Na polskim rynku muzycznym przez ostatnie kilka lat pojawiło się tyle ciekawych projektów muzycznych, które prezentują wrażliwość zbliżoną do naszej. Pojawiła się bardzo duża przestrzeń dla eterycznych, wcześniej nie występujących na polskim rynku muzycznym wokali i gitar, które w większym stopniu opierają się na tworzeniu atmosfery, niż na agresywnych riffach. Jeśli w tym momencie odezwałby się do nas jakiś zespół o wrażliwości zbliżonej do naszej, z wielką przyjemnością nagralibyśmy coś. Może nie z zespołami, które są teraz popularne z gatunku hiphop, ale z naszej branży jak najbardziej. Ja osobiście jestem wielkim fanem zespołu z Oświęcimia „Zachwyt”, też zespołów „Bez”, „Strangers in my House”, „Kwiaty”. Od lat słucham zespołu „The Hattive Nuts”, który nie jest aż tak wystarczająco dobrze znany, jak według mnie powinien być, ale jest jednym z pierwszych zespołów w Polsce, który grał muzykę opartą na podobnych do nas harmoniach. Jest też masa innych. Gdyby Artur Rojek zaproponował nam współpracę zbliżoną do muzyki, która była w jego debiutanckim projekcie Lenny Valentino, czyli gdyby przyszedł do nas z propozycją: „Chłopaki nagrywamy drugą płytę Lenny Valentina i chcemy z Wami dograć wokale i gitary”, powiedzielibyśmy: „Zapraszamy, jest super!” Dzisiaj właśnie zrobiliśmy sobie zdjęcie z Arturem Rojkiem przed koncertem, więc jest to dla nas postać dosyć istotna. Gdyby on nam zaproponował kolaborację, byłoby super.

Kateryna Shmorgun

Wywiad Postman

"musisz porozmawiać o Ukrainie z ludźmi z Ukrainy" Wywiad z Konstiantynem Pochtarem (Postman) Na OFF-Festival 2022

Teraz jak nigdy jest nagłaśniana bliskość nie tylko geograficzna Polski i Ukrainy. OFF-Festival 2022 też nie był wyjątkiem i zaprosił ukraińskich wykonawców na swoje sceny. Jedny m z nich jest Postman – muzyk, multiinstrumentalista, kompozytor, piosenkarz i songwriter Konstiantyn Pochtar. Artysta pochodzi z Ukrainy, a dokładniej z jej stolicy – Kijowa. Obecnie mieszka i tworzy we Wrocławiu. Jego pseudonim – Postman – jest tłumaczeniem jego nazwiska na język angielski, co w języku polskim oznacza Listonosz. Jest jednym z przedstawicieli nowej fali ukraińskiej muzyki. Rok temu pojawił się jego najnowsza płyta „Zminylos bahato. Zminylos nichoho” („Wiele się zmieniło. Nic się nie zmieniło”). Jedną z piosenek, która weszła do albumu jest „Antarktyda”, której teledysk był stworzony na podstawie filmików nagranych specjalnie przez naukowców ukraińskiej stacji polarnej Akademik Wernadskyj. Kolejnymi nie mniej znanymi piosenkami z tego albumu są na przykład: „Jak spravy naspravdi?”(„Jak naprawdę się masz?”) i „Zminylos bahato. Zminylos nichoho” („Wiele się zmieniło. Nic się nie zmieniło”).

Po koncercie redakcja FunInPoland przeprowadziła wywiad z Konstiantynem Pochtarem. Poniżej jego zredagowana treść:

Jakie masz wrażenia po koncercie?

Wszystko było świetne. Zwykle gram w takich niedużych klubach. Nie mam dużego doświadczenia festiwalowego z solowym projektem, więc zawsze zastanawiałem się jak zostanie odebrany. Nie mam żadnych oczekiwań, na razie jestem bardzo, bardzo zaskoczony.

OFF-Festival to jeden z największych festiwali w Polsce. Jak wspomniałeś, nie miałeś zbyt wiele doświadczenia z takimi dużymi wydarzeniami, jak go oceniasz?

Występowałem na dużych festiwalach, ale to było dawno temu. Ale jeśli chodzi o mój stosunek do Offu, to chyba jedyny festiwal, przed którym nigdy nie sprawdzam line-upu, bo wiem, że będzie świetnie. Po prostu chodzę na koncerty, nie czytając kto gra. To bardzo ważna rzecz.

Dzisiaj, pod koniec twojej ostatniej piosenki, Voda, udało ci się osiągnąć efekt ambientowy  z samą gitarą. Jak na to wpadłeś?

Zawsze słuchałem dużo psychodelicznego rocka i ogólnie muzyki eksperymentalnej. Lubię hałasy, taki noise i ogólnie takie rzeczy. W pewnym momencie pomyślałem, że w zasadzie efekty, które mam, pozwalają mi robić tego typu rzeczy tylko za pomocą gitary akustycznej. Za pierwszym razem zrobiłem to całkiem spontanicznie, potem trochę się nauczyłem robić to w sposób kontrolowany. Mam pedały efektów, one właściwie robią te wszystkie rzeczy, a wewnątrz gitary jest mikrofon, do którego też mogę krzyczeć i śpiewać.

Byłeś we Wrocławiu w dniu, kiedy w Ukrainie wybuchła wojna na pełną skalę. Również na prawie wszystkich stronach internetowych poświęconych muzyce można znaleźć informacje, że dzielisz swoje życie między Kijowem a Wrocławiem. Dlaczego Polska i od czego to wszystko się zaczęło?

To był absolutny zbieg okoliczności. Właśnie półtora roku temu poznałem chłopaków, którzy robili mi koncert. Zaprzyjaźniliśmy się i przyjechałem do Wrocławia z Berlina, gdzie wtedy mieszkałem. Przyjechałem tak tylko na jakiś czas, nie mając żadnych planów. Była pandemia i nie miałem nic do roboty – żadnych planów i zajęć. We Wrocławiu nawiązaliśmy współpracę z Borówka Music, moją agencją koncertową. Tak wszystko się zaczęło. Ale to wszystko było całkowicie spontanicznie.

Czy od tego momentu Polska stała się dla Ciebie takim drugim domem, a kultura polska jest tak samo bliska jak ukraińska?

Nie, bo nawet jeśli mówimy o Ukrainie, jestem z Kijowa i lubię Kijów, ten klimat, który tam się tworzy i się generuje. Ale nie czuję się tak dobrze w innych ukraińskich miastach. Niektóre czuję, inne nie. Nie rozdzielałbym wpływów kulturowych na kraje, czy to kultura ukraińska, czy polska. Większą rolę odgrywa miasto – Kijów, Warszawa, Wrocław. Lokalne wpływy są dla mnie bardziej interesujące niż globalne rzeczy, które emituje tak duże społeczeństwo. Lubię zanurzać się w lokalnych klimatach. Wrocław w pewien sposób na mnie oddziałuje, jest dużo wody, dobra architektura, dużo cegieł – to lubię. Także Berlin, Kijów i oczywiście Karpaty.

Podczas twojego występu trudno było nie zauważyć, jak dobrze mówisz po polsku. Chciałbyś wydać piosenkę po polsku?

Mam piosenki po polsku, po prostu te piosenki mają słowo chuj lub spierdalaj, więc postanowiłem nie grać ich dzisiaj na festiwalu. Gram je tylko na koncertach, tak po prostu wyszło. Ale tak, będę miał piosenkę po polsku.

Podczas większości koncertów grasz na gitarze akustycznej, ale dzisiaj i w nagraniach studyjnych użyłeś także innych instrumentów. Więc na jakich instrumentach grasz w ogóle?

Na wszystkich. Zasadniczo jestem muzykiem i potrafię wydobyć dźwięk ze wszystkiego. Poza gitarą nie umiem grać na niczym innym, ale mogę.

Z kim współpracujesz przy produkcji swojej muzyki?

Z wyższymi siłami kosmicznymi.

Gitara jest instrumentem strunowym i jest ponad narodowa ponieważ jest popularna w większości krajów, a co powiesz na mniej znane instrumenty, jak np. bandura, kobza czy cymbały, które też są instrumentami strunnymi, tylko, że ukraińskimi. Interesowałeś się kiedyś tradycyjnymi instrumentami, czy wolisz jednak bardziej konwencjonalne rockowe brzmienia w stylu Beatlesów?

Oczywiście interesowały mnie instrumenty ludowe. Używam takich drewnianych fletów, które kupuję w Karpatach od pana Mychajła Tyfinczuka. Gorąco polecam poczytać trochę o nim. Jeśli mówimy o bandurze, to jest to bardzo złożony instrument. Latami trzeba się uczyć grać na niej. Jest za duża, nie dam rady jeździć z bandurą. To jest trudne. Używam tradycyjnych instrumentów dętych, na których mogę improwizować.

W tym roku opublikowałeś tylko jedną piosenkę, którą zacząłeś pisać w lutym, a skończyłeś dopiero w maju. Jakie czynniki na to wpłynęły?

Między koncertami były małe przerwy i po prostu nie miałem czasu.

Wspomniałeś kiedyś, że lubisz podróżować. Jakie kraje odwiedziłeś w swoim życiu?

Wiele. Właściwie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wśród krajów, które mi się podobały i które zrobiły na mnie wrażenie są Szwajcaria i Izrael. A co dotyczy krajów, do których chciałbym wrócić… Hm…Mało gdzie byłem na południu, więc jest to dobra odskocznia do odkrycia tam wielu ciekawych rzeczy.

Niemal od pierwszego dnia wojny na pełną skalę w Ukrainie organizujecie koncerty charytatywne. Nie sposób nie wspomnieć o Twojej niedawnej trasie, z której część uzyskanych pieniędzy trafiło na pomoc Ukraińcom. Czy uważasz, że ta akcja zakończyła się sukcesem?

Jeśli udało się uratować chociaż jedno życie, to z pewnością uważam to za sukces. Ta trasa jeszcze się nie skończyła. Zarobione środki nadal przekazuję na cele charytatywne.

Co chciałbyś przekazać naszym anglojęzycznym czytelnikom?

Jeśli masz ochotę dowiedzieć się trochę więcej o Ukrainie, to przede wszystkim musisz porozmawiać o Ukrainie z ludźmi z Ukrainy. Po drugie, trzeba pojechać i zobaczyć, jak to wszystko tam wygląda. Nie wierz w to, co mówią ludzie, którzy nigdy tam nie byli.

Wywiad z Oysterboy

Oysterboy na OFF-Festival 2022

Powrotowi OFF-Festival po dwóch latach przerwy pandemicznej towarzyszył większy nacisk na rodzimych artystów – za równo relatywnych debiutantów jak i muzyków z doświadczeniem na scenach festiwalowych. Do tych drugich możemy zaliczyć Piotra Kołodyńskiego, który pod szyldem działającego od roku aktu solowego Oysterboy wystąpił w pierwszy dzień festiwalu z dedykowanym zespołem (Artur Chołoniewski, Sebastian Polus, Antoni Zajączkowski). Pomimo pechowego trafienia na najbardziej piekielne warunki pogodowe tamtego dnia i kilku niewielkich problemów natury ludzkiej i sprzętowej, zespół wybronił się na wysoką ocenę i dał nam za równo demonstrację kunsztu muzyków, jak i wiele powodów do śledzenia przyszłych poczynań Oysterboya – łącznie z zapowiedzią albumu w niedalekiej przyszłości.

Po koncercie redakcja FunInPoland przeprowadziła wywiad z Piotrem Kołodyńskim. Poniżej jego zredagowana treść:

Pogoda kontra Artysta trzy do zera?

Początkowo bardzo cieszyliśmy się, że jest taka pogoda. Gramy taką muzykę, która na nagraniach wydaje się, że jest chilloutowa i spokojna, ale na scenie trochę bardziej odpinamy gitary i uderzamy w bęben. Więc energia, która jest na scenie, powoduje fitness. Wyszliśmy cali zlani potem, 50 stopni na scenie. Ciężko się śpiewa w takich warunkach ale to jest coś, co też lubimy – wyjść zmęczeni, jak po meczu piłki nożnej. Jeśli nie jak po triatlonie.

Zdarzyło się wam wcześniej grać w takich warunkach?

Nie, to jest totalny debiut na takiej dużej scenie, w takim dużym namiocie i jeszcze na Offie. To taka wysoka poprzeczka (znowu nawiązanie do piłki, chociaż nie wiem czemu, w ogóle nie jestem fanem piłki nożnej).

Oysterboy to troszkę nietypowa nazwa. Skąd wziął się pomysł na tę nazwę?

Studiowałem w Londynie i zawsze nosiłem przy sobie taką kartę do podróży metrem Oyster Card. W ogóle, to jest zupełnie odrębna historia, ale wróciłem do Londynu po kilku latach. Poszedłem do Tate Modern, do galerii, gdzie wziąłem pierwszą lepszą książkę z półki w sklepie z pamiątkami. To była książka, która opisywała twórczość Tima Burtona, z którym jakby jakoś nie jestem bardzo zapoznany, oprócz tego, że wiem o Batmanie, którego wyreżyserował już kilkadziesiąt lat temu. Otworzyłem tę książkę i pierwsze, co przeczytałem, to napis Oyster Boy. Wtedy planowałem już założyć swój muzyczny projekt solowy. Spojrzałem na tę nazwę i doszło do mnie, że to jest totalnie nazwa dla mnie. Po pierwsze, dlatego że wiele osób mi powiedziało, że mam oczy jak małże, takie niby wystające, ale jakby z innej strony są tutaj takie muszelki, w środku perełki, trochę leniwe. Wiadomo Oyster – czyli ostryga – potrafi być piękna w środku, z perłą, ale na zewnątrz dosyć brzydka. Trochę się z tym utożsamiam – też czasem lubię się wycofać do swojej muszli. No i też ta londyńska Oyster Card. Londyn to jest miasto, z którym się bardzo, bardzo utożsamiam, chyba najbardziej na całym świecie. Wtedy stwierdziłem, że jestem Oysterboy.

Do niedawna byłeś znany przede wszystkim jako wokalista zespołu rockowego Terrific Sunday, ale teraz jest Oysterboy, który jest projektem przede wszystkim popowym. Skąd ta decyzja, żeby pójść właśnie w tym kierunku solo, a nie z całym zespołem?

To bardziej projekt indie popowy, nadal w tym brzmieniu jest dużo niezależności. A na scenie totalnie idziemy w stronę rocka, żeby dodać temu wszystkiemu pikanterii. Słychać też dużo wpływów Terrific Sunday, na pewno. W końcu tam też piszę muzykę i teksty. Zresztą w Oysterboy’u gra perkusista Terrific Sunday. Ale poszedłem w kierunku indie popu dlatego, że zawsze brakowało mi spełnienia się w takiej lżejszej muzyce, która na Zachodzie rośnie w siłę. Taki bedroom pop – producent, tudzież muzyk, siedzi sobie w sypialni i dosłownie w piżamie tworzy muzykę, która jest oparta trochę na dreampopie w stylu Slowdive albo DIIV – który dzisiaj zresztą gra za chwilę na scenie głównej.

Bo właśnie zauważyliśmy jedną zmianę. Jako wokalista i autor tekstów w zespole Terrific Sunday śpiewałeś głównie po angielsku, a tymczasem dotychczasowe utwory ze swojego projektu Oysterboy to wyłącznie w języku polskim.

Tak. Ta zmiana polega na tym, że chciałem faktycznie ten projekt zacząć po angielsku, ale skonsultowałem to z kilkoma osobami i mówili – „Słuchaj, gdzie chcesz tę muzykę tworzyć, gdzie chcesz ją promować?”. W Polsce. – „No to rób po polsku”. Powiedziałem „dobra”, jest to dla mnie wyzwanie. I faktycznie stwierdziłem, że wszystkie piosenki Oysterboya będą po polsku. Nie wykluczam, że coś będzie kiedyś po angielsku, bo już teraz na mediach społecznościowych, jak wrzucam jakiś riff gitarowy, to ludzie z całego świata pytają w komentarzach kiedy to wyjdzie. I tak głupio im odpisać, że wyjdzie niedługo, ale będzie po polsku. Więc myślę, że w przyszłości skuszę się przynajmniej na kilka utworów po angielsku. Zresztą, kiedy robię demówki do polskich piosenek, to one zawsze mają oryginalnie tekst po angielsku, a dopiero później powstaje tekst po polsku.

W nawiązaniu do tego, czy nasi zagraniczni czytelnicy mogą w końcu się spodziewać Twoich koncertów zagranicznych?

Ja bardzo bym chciał, żeby polski język się przyjął przynajmniej w tej niszy, tak samo jak język ukraiński czy rosyjski. Na przykład jutro gra Molchat Doma z Białorusi. Oni kiedyś grali w Poznaniu, a wtedy nawet ich nagłaśniałem, przyszło kilkanaście, może kilkadziesiąt osób. To niesamowite, że oni grają teraz na OFFie, dla ogromnej publiczności. I właśnie to jest taka muzyka, która też jest bliska mojemu sercu i dużo ma wspólnego z tym, co ja robię jako Oysterboy. To pokazuje, że ta muzyka wypłynęła na cały świat. Mimo, że ich język totalnie wydawałoby się nie śpiewny, w przeciwieństwie do angielskiego, to jednak ta muzyka jest teraz popularna na cały świat, więc może polski w końcu dołączy do tego grona języków, które są znane na całym świecie, w muzyce. Więc kto wie, jakby tak się stało, to od razu robię trasę po Europie i USA.

Jak go wypromujemy? Chrząszczem w Szczebrzeszynie?

Chrząszcz brzmi w trzcinie… ja nawet tego nie potrafię wymówić (śmiech). Ale ja mam akurat na tyle miękkie teksty w Oysterboyu, że moim zdaniem ktoś, kto nie jest z Polski, mógłby się nauczyć nawet to śpiewać. Do jakiegoś stopnia przynajmniej. Chociaż nie wiem czy typowy Niemiec byłby w stanie zaśpiewać „miłość chcę, miłość chcę”. Ale nam nadzieję, że tak.

Do nagrywania swoich teledysków używasz kamer z lat 60-tych, odzwierciedlając estetykę kinematograficzną z tamtych lat. Co cię skłoniło do tego wyboru?

Ja w ogóle bardzo lubię lata 60-te. Jednym z moich ulubionych zespołów jest The Beatles, a oni mają dużo rzeczy kręconych kamerami 8 mm i 16 mm. Poza tym jest coś takiego w filmie analogowym, czego już nie spotykamy w filmie z telefonu lub współczesnej kamery cyfrowej. To jakby jest zupełnie inny vibe i wydaje mi się, że ten vibe lat 60-tych i takiej imperfekcji, niedoskonałości i tego, że wkładamy tę kasetkę, która ma tylko trzy minuty do nagrania. Nie wiemy co wyszło ostatecznie w tym nagraniu, a później miło się zaskakujemy po wywołaniu takiego filmu. To jest właśnie cała esencja tego i to bardzo mi pasuje do mojego projektu, który też jest taki trochę robiony analogowo, z tęsknotą do przeszłości, bardzo nostalgicznie, więc to świetnie się wpasowuje.

Jakie szanse ma według ciebie ten vibe na stanie się mainstreamem na polskiej scenie muzycznej?

Ja myślę, że to już staje się mainstreamem. Na przykład mamy takich artystów jak Michał Anioł, który wywodzi się z totalnego mainstreamu, ale ma fajne gitary, takiego nostalgicznego, fajnego melancholijnego grania w stylu Maca DeMarco. Mamy też na przykład Braci Kacperczyków, którzy wywodzą się z trapów, które były bardzo długo na topie w Polsce, ale live grają korzystając z żywych instrumentów, gitar, perkusji. Super, że widać, że to wraca, że już nie gra się wyłącznie z komputera i z sampli, tylko gra się faktycznie na żywo. I to jest znak, że w Polsce też to wraca. Uważam, że to po prostu też wejdzie w mainstream. Więc cieszy mnie to. Widzę, że na Zachodzie już to dzieje się od 10 lat. A w Polsce możliwe, że to zacznie dziać się teraz i byłbym bardzo zadowolony, jakby tak było.

Czego aktualnie słuchasz? Czy ma to wpływ na komponowanie?

Słucham teraz namiętnie DIIV i w stu procentach zespół ten wpływa na moją twórczość – jest to moja inspiracja numer jeden. Zresztą zaraz grają na głównej scenie, więc tak jak mówiłem, będę biegł, śpiewał i krzyczał pod sceną, w pierwszym rzędzie. Słucham też Beach Fossils, którzy się zresztą kumplują z DIIV. Jest też Wild Nothing – czyli projekty mocno indie popowe, w tym stylu, w którym też tworzę. No chociaż nie wszyscy tak mają, np. z tego, co wiem, to DIIV słuchają ciężkiego hip hopu, a tworzą muzykę dreampopowo-shoegazową. Więc nie ma zależności, że trzeba tworzyć tę samą muzykę, której się słucha, ale akurat u mnie faktycznie tak jest. I często wracam do Beatlesów, klasyków, jakichś mocniejszych brzmień albo indie-rockowych legend, np. Foalsów bardzo dużo słucham. Ale zdarza mi się posłuchać Rihanny, Rosalie. Nowa Beyonce mi się z kolei nie podoba, choć jej poprzednia twórczość jak najbardziej.

Twój niedawny singiel „Mediolan” z zespołem Niemoc jest twoją pierwszą kolaboracją w roli Oysterboya. Jakie masz wrażenia po tej współpracy?

W przeszłości Terrific Sunday bardzo mało kolaborował. Raz udało nam się z Melą Koteluk zagrać na żywo na Fryderykach i to było niesamowite przeżycie. Ale myślę, że będę to robił o wiele częściej w solowym projekcie i za każdym razem, jak ktoś się spyta, czy mogę kolaborować i ja będę miał na to czas, to odpowiem po prostu „tak”. Kolaboracja jest świetną przygodą i pozwala wyjść totalnie poza ramy tego, co się robi i przyjąć trochę inną funkcję w danym zespole. Na przykład Niemoc zrobiła muzykę, która mnie od razu porwała i powiedziałem „tak, to jest to”. Dosłownie usiadłem w piżamie i zaśpiewałem tekst improwizując i większość z tego tekstu znalazła się od razu w piosence. Więc to poczułem od razu. Chciałbym więcej takich kolaboracji.

Z kim na przykład byś chciał kolaborować?

Molchat Doma i DIIV to są moje marzenia, ale tak naprawdę to bym się zgodził na kolaborację z każdym docenianym przeze mnie producentem. Jeżeli jakiegoś producenta, muzyka albo artysty bym nie znał, ale podesłał/a by swoją muzykę, to bym się po prostu zgodził, jeżeli to poczuję.

Yellow Umbrella

Wywiad z Weteranami

W trakcie Ostróda Reggae Festival mieliśmy przyjemność przeprowadzić wywiad z Yellow Umbrella – weteranami reggae/ska z Drezna. Oto streszczenie rozmowy z Jensem Strohschniederem (wokal, klawisze) i Thomasem Hellmichem (puzon).

Jak wrażenia po waszym koncercie?

Thomas. Zawsze czuję się świetnie po koncertach dzięki adrenalinie.

Jens. Tak naprawdę byliśmy przed koncertem trochę zdenerwowani bo Ostróda jest dość dużym festiwalem reggae. Ostatni raz byliśmy tutaj 15 lat temu. Ale miło nas powitano i mieliśmy dużo frajdy na naszym występie – było dużo tańca, śpiewania i śmiechu.

Pamiętacie jeszcze cokolwiek z waszego ostatniego występu tutaj?

Jens. Wbrew pozorom łatwiej nam zapamiętać koncerty przed którymi mieliśmy dłuższą podróż, a z Niemiec do północno-wschodniej Polski jest spory kawałek drogi. Pamiętam charakterystyczną lokalizację koncertu przy starych koszarach wojskowych. Kumplowaliśmy się już wtedy z wieloma polskimi zespołami, jak choćby Paprika Korps czy Vavamuffin. Jesteśmy jak jedna wielka szczęśliwa rodzinka.

Ile koncertów macie już za sobą w tym roku?

Thomas. To dopiero nasz piąty koncert – mieliśmy dwa w Niemczech w czerwcu, a Ostróda jest ostatnim z cyklu trzech koncertów w Polsce.

Festiwale w Polsce miały ostatnio sporo problemów przez pandemię koronawirusa. Jak mają się sprawy w Niemczech?

Thomas. Tamtejsze koncerty miały wprowadzone wiele przepisów bezpieczeństwa. Na przykład nie wolno było nikomu wstawać z wyznaczonych miejsc siedzących. Niedawno zostało to rozluźnione, jak w Ostródzie. Przy wejściu do niektórych koncertów trzeba przedstawić wynik testu na koronawirusa. Ponadto teraz w Niemczech koncertuje bardzo niewiele zespołów z zagranicy.

« of 2 »

Jens. Myśleliśmy o organizacji koncertów polegających na spokojnym słuchaniu muzyki, lecz nasza muzyka jest do tańczenia i przeżywania, więc miło jest nam znów widzieć roztańczoną i uśmiechniętą publiczność. Mieliśmy również problemy z wielokrotnie odwoływanymi cyklicznymi imprezami. Na przykład nasz występ w Czechach został już drugi raz przełożony na następny rok. Mamy nadzieję że w przyszłym roku miną już te ciemne czasy i będziemy mogli tam zagrać.

Thomas. Jedyna jasna strona w tym to więcej wolnych miejsc dla mniejszych lokalnych zespołów na dużych festiwalach. Być może festiwale takie jak Ostróda będą mogły w przyszłym roku zapewnić bardziej zrównoważone proporcje między artystami z kraju i z zagranicy.

A jak to wyglądało z waszym zespołem? Czy mieliście kłopoty przez pandemię?

Thomas. My też mieliśmy przez to ciężko bo nasz saksofonista Bernard Lanis mieszka we Francji. Przez cały czas musieliśmy liczyć się z tym, że nie wypuszczą go z kraju wtedy, gdy będziemy potrzebować go na koncercie. Był nawet okres w którym nie mogliśmy nawet ćwiczyć grania przed koncertami. Trwało to aż do lutego tego roku. Na szczęście mamy to już za sobą i możemy podróżować stosunkowo swobodnie.

Jaka jest historia reggae i ska we wschodnich Niemczech?

Thomas. Zaczęło się od zespołu ska Messer Banzani, uformowany w roku 1989 w Lipsku, a więc jeszcze przed zjednoczeniem Niemiec. Przyjechali na koncert do Berlina zachodniego kilka miesięcy przed upadkiem muru. Dla Niemców z zachodu było lekkim zaskoczeniem że w komunistycznej części jest scena – a więc i zapotrzebowanie – na muzykę z tego gatunku. Początek lat dziewięćdziesiątych był dla Niemiec w ogóle bardzo dobrym okresem dla tej muzyki – powstawało wiele nowych zespołów, w szczgólności mieliśmy wysyp nowych kwartetów ska we wschodnich Niemczech. Gatunek cieszył się dość dobrą popularnością i wielu nowych muzyków chciało rozpocząć w nim karierę.

Gdzie się wasz zespół zapisuje w tej historii? Jak się w ogóle uformowaliście?

Jens. Większość z nas przybyła do Drezna z zachodnich Niemiec. Tylko Thomas i Jurgen Kalkschies (gitara basowa) pochodzą z tych terenów. Spotkaliśmy się właściwie przypadkowo i szybko zdecydowaliśmy się uformować zespół. Lata dziewięćdziesiąte były takimi właśnie szalonymi czasami.

Minęło 27 lat odkąd powstał Yellow Umbrella. Jak się zmieniła w tym czasie scena reggae i ska w Niemczech?

Thomas. Bardzo wiele się w tym czasie wydarzyło, scena miała wiele momentów dobrych i złych. Była epoka w której muzyka reggae osiągnęła duży sukces komercyjny, z artystami takimi jak Seeed, Gentleman czy Dr. Ring-Ding.

Jens. Wiele z nich zagrało kiedyś tutaj w Ostródzie. Sceny reggae w Niemczech i w Polsce były ściśle związane ze sobą jeszcze od lat 90tych. Przykładowo, my sami byliśmy na koncertach w prawie wszystkich dużych polskich miastach, czasami jako część większych tras koncertowych. Zwiedziliśmy już chyba prawie cały kraj.

Czy są jakieś szczególne momenty z waszej kariery, z których jesteście szczególnie dumni?

Jens. Granie w Polsce. Poważnie. Uwielbiamy jeździć po tak wspaniałych miejscach i rozprowadzać naszą muzykę. Tego popołudnia wybraliśmy się na spacer wzdłuż jeziora. To jest naprawdę piękne i znakomite miejsce, a dla nas ta podróż jest prawie jak wakacje. Nie bylibyśmy tu i w innych fantastycznych miejscach gdyby nie muzyka którą gramy.

Jesteście zespołem siedmioosobowym. Jak organizujecie waszą pracę przy tworzeniu nowych piosenek?

Thomas. Jens pisze utwór, spisuje wszystkie swoje pomysły i wysyła do reszty. Dzięki współczesnej technologii jest to bardzo proste.

Jens. Idzie to nam szybko i prosto bo jestem głównym wokalistą i sam piszę teksty do utworów wraz z melodiami. Potem pracujemy nad utworem już wspólnie. Czasem idzie banalnie łatwo – gramy troszkę razem i od razu wychodzi coś co możemy zagrać na koncercie. Innymi razami doprowadzenie piosenki do stanu zdatnego do zagrania może nam zająć całe lata – z jedną z nich męczyliśmy się całe osiem lat. Sztuką jest przejście od kompozycji utworu do aranżacji go i uczynienia go dobrze brzmiącym.

Jaka muzyka poza reggae i ska was inspiruje? Macie jakichś ulubionych muzyków spoza tych gatunków?

Thomas. Jesteśmy wielkimi fanami muzyki klezmerskiej i wschodnioeuropejskiej, szczególnie z rejonu bałkańskiego i Rosji. Z ulubionych artystów mógłbym szybko wymienić Fanfare Ciocarlia oraz Giora Feidman.

Wasz zespół jest również znany z wydawanych przez was książek dla dzieci o króliku reggae. Skąd się wziął ten pomysł?

Thomas. Myśleliśmy o zorganizowaniu czegoś dla dzieci podczas jednego z festiwali w Dreźnie. Zaczęliśmy od grania różnych piosenek, od piosenek dla dzieci po folk i reggae. Potem założyliśmy śmieszne kostiumy i zaczęliśmy się bawić na scenie. Wreszcie wpadliśmy na pomysł żeby zrobić z tego pełną historię. Potrzebowaliśmy do niej głównego bohatera i wreszcie wymyśliliśmy królika Boooo. Grywaliśmy w ten sposób przed trzy lata póki ktoś nie rzucił pomysłu by spisać to w formie książki.

Jens. Łukasz Rusinek, nasz wielki przyjaciel z zespołu Paprika Korps i jeden z najlepszych ilustratorów i animatorów na scenie reggae, robi dla nas ilustracje do tych książek. Tak nawiasem mówiąc, wszyscy członkowie Yellow Umbrella poza Fritzem Bayerem (gitara) mają dzieci. Ja, Thomas i Jurgen mamy wręcz po trzy.

Propozycje na lato

Nie tylko muzyczne propozycje na lato. Festiwale, koncerty, imprezy plenerowe.

Ostatnie relacje

Rozmowa z zespołem Lor

Wyrzuty sumienia z powodu zanieczyszczania planety

Julia Skiba, Paulina Sumera, Jagoda Kudlińska i Julia Błachuta.

Na polski rynek muzyczny weszły szturmem już kilka dobrych lat temu, a pomimo tego nadal zaskakują. Te cztery niezwykłe artystki wyróżnia nie tyle młody wiek, co niesamowite kompozycje. Z zespołem Lor rozmawialiśmy o oczekiwaniach wobec młodego artysty, pandemii i planach na przyszłość.

Kiedy czyta się o was w Internecie, zewsząd uderza oklepane: ,,bardzo młode artystki, debiutowały mając kilkanaście lat’’. Można odnieść wrażenie, że większość mediów interesował tylko wasz wiek. Przeszkadza wam ciągłe wspominanie o nim? Co teraz, po kilku latach, jest wyróżnikiem, jeśli chodzi o zespół Lor?

Byłyśmy młodsze niż znaczna część ówczesnej sceny muzycznej w Polsce i wiedziałyśmy wtedy, że to nasz atut, dlatego nie przeszkadzało nam wspominanie o tym. Teraz, kiedy dorastamy, czujemy, że z roku na rok coraz bardziej oddalamy się od tej wyjątkowości, którą miałyśmy wcześniej. Musimy chyba po prostu znaleźć teraz inną.

Właśnie w kontekście wieku dużo mówiło się o waszej  subtelności, czystości czy nawet niewinności. Czy to dobre określenia? Nie mierżą Was?

Mówili to ludzie starsi od nas, którzy zawsze mają pewne wyobrażenie na temat młodszego pokolenia, zazwyczaj bardziej negatywne niż pozytywne. Zobaczyli wtedy nastolatki, które, w ich przekonaniu, były pozbawione tego niebywale okrutnego zepsucia i robiły cokolwiek innego niż granie w komputer. Prawda jest taka, że byłyśmy wtedy zupełnie normalne. Ale spokojnie, te teorie nie były przecież krzywdzące.

Określano was też skromnymi i normalnymi. Czy waszym zdaniem od młodego artysty oczekuje się degeneracji i uderzenia wody sodowej do głowy? A może to tylko stereotyp?

Młody artysta ma dwa zadania. Ma być młody, bo jak robi coś dorosłego, to przecież traci dzieciństwo i na pracę jeszcze przyjdzie czas, a na razie to do książek. Ale ma też być dojrzały i odpowiedzialny, najlepiej, żeby wszystko od razu wiedział i nie popełniał żadnych błędów, bo jeśli mu się podwinie noga, to młody wiek już go nie usprawiedliwia. Chcesz tylko rosnąć, komponować, rosnąć, a przy okazji musisz mierzyć się z całą masą oczekiwań na Twój temat.

Przeczytałam w jednym wywiadzie, że ,,imponuje wam dojrzałość’’. Czy teraz, po kilku latach, dalej tak jest? Może trochę wam to narzucono? A może teraz próbujecie odsunąć dorosłość?

Nie stawiałybyśmy znaku równości pomiędzy dojrzałością i dorosłością. One nie zawsze idą ze sobą w parze. Dorastamy i dojrzewamy cały czas, to jest proces, który, mamy nadzieję, nigdy nie będzie w pełni dokonany.

Wydaje mi się, że Polska scena muzyczna robi się coraz bardziej otwarta na młodych artystów. Mało kogo dziwi debiut młodej Roksany Węgiel czy Viki Gabor. Czy waszym zdaniem kilka lat temu było trudniej? Spotykałyście na swojej drodze jakieś bariery?

Teoretycznie scena się otwiera, młodzi ludzie mają coraz więcej możliwości rozwoju, pokazania się szerszej publiczności. Nie wiemy jednak, czy teraz jest im łatwiej niż nam było kiedyś. Nie mamy pojęcia, jaką drogę przechodziły Roksana czy Viki. O sobie możemy powiedzieć, że na palcach jednej ręki zaledwie jesteśmy w stanie policzyć momenty, w których poczułyśmy, że nasz wiek stanowi problem.

Miałyście okazję wystąpić w wielu ciekawych miejscach. Ja widziałam Wasz koncert w krakowskich Sukiennicach. Jakie było najdziwniejsze miejsce, w którym wystąpiłyście?

Nasz pierwszy koncert odbył się w chińskiej knajpie. Przenosząc się tam wspomnieniami, ciągle nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego absurdu.

Wolicie grać dla ,,swojej’’ publiczności, czy dla ludzi, którzy dopiero maja się zapoznać z waszą muzyką?

Kiedy przed koncertem stoją przed Tobą ludzie, nie masz pojęcia, jaki jest ich poziom znajomości Twojej twórczości. Dowiadujesz się ewentualnie wtedy, gdy dostrzegasz kogoś, kogo usta poruszają się wraz z tekstem. Dla wszystkich gramy tak samo, nie myśląc o tym szczególnie. Ale, wiadomo, nasi wieloletni odbiorcy mają zawsze szczególne miejsce w naszych sercach.

Jeśli chodzi o występy, to spokojnie można nazwać was profesjonalistkami. Liczyłyście kiedyś, ile koncertów już za wami?

Nie wiemy dokładnie, na pewno ponad 100, może już bliżej 150. Kiedyś musimy to policzyć i wtedy damy Ci znać.

Uświetniłyście swoją obecnością też ogromne festiwale, takie jak Open’er, OFF Festival czy Orange Warsaw Festival. Czy granie dla tak dużej publiczności jest dla was wyzwaniem, czy niczym nie różni się od każdego innego występu?

Granie dla takiej publiczności to przede wszystkim ogrom pozytywnych emocji. Do tej pory wspominamy nasz pierwszy występ na Orange Warsaw w 2017 roku, kiedy spodziewałyśmy się zobaczyć pod sceną zaledwie grupkę naszych znajomych, a gdy wyszłyśmy, wszystkie płakałyśmy ze szczęścia, widząc pełny namiot. Ale nie traktujemy takich sytuacji jako wyzwanie większe niż zazwyczaj, nie czujemy raczej szczególnej presji.

Lor na OFFie

Od waszego debiutu minęło już sporo czasu. Co zmieniło się w was, w muzyce, w waszej współpracy?

Zaryzykujemy stwierdzenie, że w naszej współpracy nie zmieniło się nic. Dynamika między nami jest ciągle taka sama, każda z nas zna swoje miejsce zarówno w zespole, jak i w naszej prywatnej relacji. Staramy się rozwijać naszą twórczość, żeby dostarczyć naszym odbiorcom, ale przede wszystkim nam samym, coś nowego. Nie boimy się już rytmu, nie boimy się komputerów i zdecydowanie nie boimy się już wyrażania bardziej pozytywnych emocji.

Jeśli dobrze rozumiem, to część z was mieszka teraz w Polsce, a część w Anglii. Jak działa zespół w takiej sytuacji? Czy waszym zdaniem muzykę da się tworzyć na odległość?

Trzeba tylko nie bać się latać samolotem, tłumić w sobie wyrzuty sumienia z powodu zanieczyszczania planety i wszystko wtedy da się ogarnąć. Oczywiście, jest większa gimnastyka logistyczna, ale mamy przywilej życia w mobilności XXI wieku. Pandemia uśpiła nieco naszą działalność, nie jesteśmy jednym z tych projektów, których kariera wystrzeliła, bo nie kochamy social mediów i nie dbamy o nie tak, jak powinnyśmy, ale mogliśmy przecież zobaczyć niesamowite koncerty, podczas których każdy muzyk grał na żywo ze swojego własnego domu, także dla chcącego nic trudnego.

A może właśnie Londyn jest miejscem, gdzie już niedługo muzycznie rozwijał się będzie i działał cały Lor?

Oczywiście, bardzo chciałybyśmy, żeby tak się stało. Dowolne rozszerzenie naszej działalności byłoby niesamowite, ale na razie poświęcamy jednak więcej uwagi Polsce.

Czy wszystkie macie wykształcenie muzyczne? Chciałybyście je jeszcze powiększać?

Prawie wszystkie jesteśmy na studiach muzycznych, więc zdecydowanie nasza edukacja zmierza właśnie w tym kierunku.

Jak przeżyłyście ten rok bez koncertów? Czy będzie trudno wrócić na scenę teraz, kiedy powoli odmrażane są wydarzenia muzyczne?

Nie ma rzeczy, której nie możemy doczekać się bardziej niż tego. Cieszymy się na powrót do regularnego grania i mamy nadzieję, że jeszcze nie zapomnieliśmy wszyscy, jak to się robi.

Niedawno reprezentowałyście Polskę podczas Music Europe Day. Jak zaczęła się ta przygoda? Cieszycie się, że mogłyście reprezentować Polskę?

Zawdzięczamy to, oczywiście, naszemu managementowi, TBA Music. W tym projekcie co roku bierze udział masa niesamowitych artystów, dlatego bycie jego częścią potraktowałyśmy jako wielki zaszczyt.

Wasza twórczość nazywana jest folkiem, czy to jednak rzeczywiście folk? I czy ma coś wspólnego z polskim folklorem?

Nazwałyśmy naszą muzykę folkiem, bo miałyśmy 14 lat i znałyśmy to, czego słuchałyśmy, pod tą właśnie nazwą. Wydawało nam się, że brzmimy podobnie, więc stwierdziłyśmy, że gramy folk. Ale czy gramy folk? Nikt tego nie wie.

Jest rok 2015. Wypuszczacie teledysk nagrany w szkole. Czy macie jakieś wspomnienia związane z tym projektem? Jak zareagowali nauczyciele? 

Bardzo sentymentalnie podchodzimy do tego teledysku. Uważamy go za przełomowy moment, od którego tak naprawdę wiele się zaczęło. Nauczyciele byli z reguły wspierający względem naszej działalności, niektórzy do tej pory aktywnie śledzą nasze profile i reagują na nowości.

Czy udało wam się skończyć szkołę normalnie? A może pojawiały się komentarze odnośnie tego, że zyskujecie sławę?

Umówmy się, że tej naszej sławy nigdy nie było na tyle dużo, żeby w jakikolwiek drastyczny sposób wpływała na nasze życie prywatne. Uczyłyśmy się raczej normalnie, po prostu czasem nie było nas na lekcjach, bo grałyśmy koncert.

Na wasz pierwszy album fani musieli sporo poczekać. Czy wypuszczenie go było formą zamknięcia pewnego etapu?

Zdecydowanie tak. Ciągle wstrzymywały nas sprawy formalne i same byłyśmy już w pewnym momencie sfrustrowane tym, że ten materiał nie może się jeszcze ukazać, czemu nie pomagało poczucie, że ktoś na tę płytę czeka. Bałyśmy się trochę, że w momencie wydania będziemy tym bardziej umęczone niż ucieszone, ale zupełnie tak nie było.

Jak to jest mieć własny album w rękach?

Nie wiemy jeszcze, jakie to uczucie mieć na rękach swoje dziecko, ale możliwe, że to porównywalne uczucie.

Czy możemy mieć nadzieję na jakiś nowy projekt w najbliższym czasie?

Tak. Możecie mieć nadzieję.

Propozycje na lato

Nie tylko muzyczne propozycje na lato. Festiwale, koncerty, imprezy plenerowe.

Ostatnie relacje

Wywiad z Anią Prasek

Ania Prasek w Fun in Poland

Jest młoda i wyjątkowo utalentowana. Rynek muzyczny stoi przed nią otworem. O kim mowa? Poznajcie Anię Prasek!

Jesteś multiinstrumentalistką. Grasz na perkusji, ukulele i pianinie. Śpiewasz. Co było pierwsze i skąd pasja do muzyki?

Pierwszym instrumentem było pianino, miałam wtedy sześć lat i pobierałam już lekcje muzyki. Edukację muzyczną kontynuowałam później z perkusją, więc ostatecznie to ona została głównym instrumentem. A jak się zaczęło? Zawsze ciągnęło mnie do śpiewania, cała moja rodzina miała też jakiś związek z muzyką, więc jakoś tak zostało to we mnie.

Ważnym aspektem twojej twórczości jest to, że sama tworzysz teksty piosenek. Skąd czerpiesz inspiracje? Potrzebujesz szału twórczego, czy po prostu siadasz i piszesz?

To zależy. Są takie utwory w moim repertuarze, które wynikały z jakiejś sytuacji czy historii, którą nosiłam w sobie. Inne wywiązują się z tego, że lubię obserwować i słuchać ludzi, potem trawię to w swojej głowie i przelewam na papier albo od razu na muzykę. Zdarza się też tak, że nagram coś i zostawiam to na kilka dni, albo na tydzień, odsłuchuję później czy to rzeczywiście ma sens, i jak mi się spodoba, to kontynuuję, a jak nie, to zaczynam od nowa.

Wyprzedziłaś moje kolejne pytanie! Chciałam zapytać, czy widzisz piosenkę całościowo, czy najpierw powstaje sam tekst lub sama muzyka, i ile ten proces trwa. Ale już mi trochę odpowiedziałaś…

To jest w sumie tak szeroki temat, że mogę jeszcze poopowiadać. Wygląda to czasem właśnie tak, że wymyślam kawałek jak gdzieś idę, albo leżę w łóżku i prawie już usypiam. Wtedy pojawia się w mojej głowie myśl czy melodia i muszę od razu to nagrać, bo potem zapominam. Ale zdarzają się też takie dni, kiedy wiem dokładnie o czym chcę napisać i co przekazać, siadam wtedy i piszę całą piosenkę. Proces i jego długość jest bardzo różna. Kilka dni, tygodnie, a kiedy indziej godzinka lub dwie. Co do kolejności, to raczej staram się najpierw pisać muzykę, ale to wychodzi różnie.

Całkiem nieźle radzisz sobie sama. Jak widzę na YouTubie, ,,Niebieski dom’’ wyprodukowała, zaaranżowała, zaśpiewała i zagrała Ania Prasek.

Tak, to jest owoc moich studiów. Mieliśmy projekt, w ramach którego trzeba było zrobić produkcję muzyczną, zaaranżować i wyprodukować własny numer, więc postanowiłam podjąć się tego wyzwania. Przyznaję, było trochę trudności, i pewnie dałoby się zrobić to dużo lepiej, ale cieszę się, że coś jednak wyszło.

Będziesz dążyć do pełnej samodzielności w muzyce, czy to tylko ten pojedynczy projekt?

Myślałam ostatnio o tym! Chciałabym być jak najbardziej niezależna, ale jestem też świadoma ogromu pracy, jaki trzeba wykonać. Wydaje mi się, że żaden artysta nie da rady ogarnąć tego wszystkiego sam, bo na cały proces twórczy składa się mnóstwo obowiązków. Chcę być niezależna, ale chętnie skorzystam z rad i pomocy.

Przeczytałam, że tworzysz w stylistyce quality pop. Co to znaczy i czy zgadasz się z tym przyporządkowaniem, czy określiłabyś się jakoś inaczej?

Quality pop? Możemy zakładać, że znaczy to ,,pop z wyższej półki’’, nie stricte komercyjny, którego jedynym zadaniem jest granie w radiu i zostanie hitem. Czy ja się pod tym podpisuję? Myślę, że idę w pop soul. Jednak jestem aktualnie na takim etapie, że szukam tego, co chcę robić i dużo eksperymentuję, więc jeszcze nie jestem w stanie powiedzieć w jakim gatunku muzyki odnajduję się najlepiej.

Jak na razie eksperymenty są udane.

Dziękuję! (śmiech)

To nie jest twój pierwszy wywiad. Czy z każdym kolejnym stres jest mniejszy, czy w ogóle go nie ma?

Może nie stres, ale jest taka obawa, że powiem coś nie tak, użyję nieodpowiednich słów, jakoś się zagubię. Ale nie, nie ma jakiegoś dużego stresu. To jest rozmowa jak z kolegą czy koleżanką, którym mogę poopowiadać, czym się zajmuję. Staram się podchodzić do tego na spokojnie.

A jak jest z występami na scenie? Miewasz jeszcze w ogóle tremę?

Trema zawsze jest, bo zawsze mi zależy. Co prawda dzięki edukacji w szkole muzycznej mam trochę doświadczenia, bo co miesiąc był jakiś koncert, więc gdzieś to oswojenie ze sceną jest. Natomiast to dotyczy gry na instrumentach. W wokalu nie mam aż tak ugruntowanej pozycji, więc wiadomo, jest stres, szczególnie jeśli chodzi o moje autorskie piosenki, bo wtedy oczywiście chcę wypaść jak najlepiej. Ale myślę, że to kwestia doświadczenia i może będę bardziej opanowana z każdym występem.

Wiem za to, że nieźle radzisz sobie przed kamerą. Widziałam teledysk do ,,Kawy’’, który był nakręcony w formie jednego ujęcia. Czy nagrywki w centrum miasta wzbudziły zainteresowanie mieszkańców?

Tak, to było centrum miasta i jedno ujęcie, więc rzeczywiście ludzie się patrzyli. Ale podeszłam do tego z dystansem. Robiłam coś dla siebie i starałam się nie zwracać uwagi na ludzi, nie przejmować się nimi.

Ja byłam przekonana, że masz tam statystów – nie oglądali się za tobą, nie zwracali uwagi…

To bardzo dobre wrażenie, bo to byli zupełnie przypadkowi ludzie, ale nie ukrywam, że miałam kilka podejść.

No właśnie! Ile?

Nie było jakoś bardzo dużo, ale za pierwszym razem się nie udało. Było ich kilka, więc nie jest aż tak źle. A wracając do ludzi, to za pierwszym razem rzeczywiście patrzyli w kamerę, ale jak zobaczyli, że ta sytuacja się powtarza i powtarza, to wrócili do swoich czynności.

Przejdźmy do twojego wykształcenia muzycznego. Jesteś absolwentką Zespołu Szkół Muzycznych w Radomiu, a obecnie studiujesz kompozycję w londyńskim Academy of Contemporary Music. Dlaczego akurat Londyn?

Ciągnęło mnie do Londynu. Czułam, że tam świat pod kątem artystycznym jest rozwinięty i że dzięki temu będę się mogła nauczyć wielu rzeczy, złapać doświadczenie życiowe. Za granicą jest też zupełnie inne podejście do branży muzycznej. Moim głównym celem był też wyjazd z Polski, którą bardzo lubię, ale niestety nie ma tu na razie studiów z muzyki współczesnej. Jest muzyka jazzowa, ale to zupełnie inna bajka, więc nie miałabym możliwości studiować tu tego, czego chcę.

Jak wygląda edukacja muzyczna w dobie pandemii? Studiujesz online?

Teraz studiuję stuprocentowo online, natomiast od września do grudnia studiowałam w Londynie. Co do edukacji muzycznej online, to wiadomo, jest dobrze, ale troszeczkę ubolewam nad tą całą sytuacją. Mimo wszystko w branży muzycznej chodzi o kontakt z ludźmi i myślę, że to taka podstawa – współprace, wspólne projekty – z tego jest najwięcej nauki. Ale z zajęć online i tak się dużo uczę. Robimy projekty przez kamery, jak chyba każdy student. Wszystko jest online, ale naprawdę na wysokim poziomie. Myślę, że stacjonarnie byłoby jeszcze lepiej, ale nie jest źle.

Śpiewasz po polsku, po angielsku, a nawet po francusku. Czy chcesz w którymś z tych języków śpiewać docelowo, czy próbujesz na razie różnych rzeczy?

Jeszcze nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że pójdę za tym jak się potoczy los, to znaczy, że jeśli będzie mi sprzyjało śpiewanie po angielsku, i będę widziała, że to idzie w jakąś fajną stronę, to chciałabym to robić. Jeżeli nie, to bardzo lubię komponować i śpiewać po polsku. Zdaję się na los i na to, gdzie mnie zaprowadzi.

Komponujesz teksty też po angielsku?

Tak, komponuję, ale te teksty jeszcze nie ujrzały światła dziennego.

Na twojego YouTube zeszłej wiosny, podczas pierwszego lockdownu, wleciało sporo nowych kawałków i nawet teledysk. Jaki był dla ciebie ten czas zamknięcia jako dla artystki? Czas przestoju, czy może skupienia na własnych projektach?

Na początku jak u wszystkich był to trochę zastój, takie pytanie co się dzieje, co mam robić. Ale później chciałam postawić na samorozwój i zamiast szukać negatywów, znaleźć w tym coś pozytywnego, wykorzystać tę niecodzienną sytuację.

,,Kawa’’ osiągnęła już ponad 16 000 wyświetleń. Czy przepuszczałaś, że osiągniesz taką popularność?

Nie, jestem tym bardzo pozytywnie zaskoczona i wdzięczna za wsparcie od rodziny i przyjaciół. Pamiętam jak wypuściłam ten numer i trochę w siebie nie wierzyłam, ale miałam wsparcie. Nauczyciel z mojej szkoły, pan Tomasz Molga przyszedł do mnie i powiedział – Ania, nagraj tę piosenkę, zapisuję cię do studia, trzeba to wreszcie wypuścić i pokazać światu. Ruszyło mnie to. Pamiętam jak pełna stresu i emocji wypuściłam ten pierwszy kawałek, a spotkałam się z bardzo pozytywnym odzewem. Mnóstwo ludzi pisało, udostępniało… Bardzo miło to wspominam. Trzeba wierzyć w siebie i robić to, co się kocha.

Jakie jest twoje największe muzyczne marzenie na teraz i na przyszłość?

Moje największe marzenie to praca w branży muzycznej, a najbliższe małe marzenie to wydanie swojej płyty, nawet jakiegoś mini albumu. Chodzi mi to po głowie i mam nadzieję, że kiedyś to osiągnę. A większe marzenie to wiadomo, koncertowanie z moimi utworami, promowanie ich i bycie w muzyce profesjonalnie.

Tego ci wszyscy życzymy. Ale znowu mnie ubiegłaś! Na sam koniec chcę zapytać o to, na co chyba wszyscy czekają – kiedy możemy spodziewać się płyty?

To jest pytanie, które ja sama sobie zadaję. Jak mówiłam, trochę jeszcze szukam siebie i tego, w czym najlepiej się odnajduję, Dla mnie nagranie płyty związane jest z tym, że ta droga gdzieś się już zawęża, więc musiałabym mocno przemyśleć, jakie utwory chciałabym mieć na płycie. Mam nadzieję, że uda mi się to w najbliższym czasie, bo jest to moje ogromne marzenie.

Trzymamy kciuki!

 Twórczość Ani znajdziecie na YouTubie, Spotify, SoundCloudzie i Tidalu.

https://www.youtube.com/channel/UCujyrirw0AJYbtCDpprNcpA

https://soundcloud.com/user-839108545

ig: @aniaprasek